Dzień dobry!
Tak, dodaję ten post dokładnie o godzinie 4:08 nad ranem. Nie miałam sumienia przetrzymywać Was dłużej z kolejnym rozdziałem zwłaszcza, że tak cudownie motywujecie mnie swoją aktywnością i komentarzami, dlatego też pomimo wielu spraw na głowie i tego, że zaczynam zajęcia za dokładnie godzinę i pięćdziesiąt dwie minuty postanowiłam włożyć sobie między powieki zapałki i zarwać noc, by dokończyć rozdział. Mam nadzieję, że docenicie. :D Za wszelkie błędy przepraszam - wzrok "nie ten" o tej godzinie.
Korzystając z okazji chciałabym oznajmić, że niestety do końca grudnia nie pojawi się żaden rozdział dotyczący wątku głównego. Mam cholernie dużo chaosu w życiu w ostatnim czasie, dużo zaległości w pisaniu różnych rzeczy obiecanych poszczególnym osobom, na dodatek święta idą i niestety nie wyrobię się z tym wszystkim. ALE w ramach rekompensaty, do końca miesiąca na pewno pojawią się takie dwie... historie poza fabułą. Tak zwane "one shoty". Jednego dodam już wkrótce, ale sami zobaczycie, co to będzie, a drugiego wrzucę 24 grudnia. Taka mała niespodzianka. :) Dobra, dłużej nie zanudzam. Mam nadzieję, że poniższe wypociny zadowolą Was do stycznia. Pozdrawiam wszystkich, którzy są tutaj obecni. Dziękuję Wam <3
_____________________________________________________
- Czymże zawiniłem, że tamtego feralnego dnia to właśnie mnie pozbyłeś
rodziny? – warknął rozpaczliwie Philips. Zmrużyłam oczy czekając na rozwój
sytuacji i przy okazji regenerując swoje siły.
- Nie jestem z tego dumny – odpowiedział łagodnie Jeff. - Ale nie cofnę czasu choćbym chciał. Przykro
mi, że tak się stało.
- Nie, tobie nie jest przykro. Ty nic nie wiesz o takich uczuciach jak
współczucie czy prawdziwa miłość – załkał bezradnym, zachrypniętym głosem
doktor. – Ja tylko chciałem chronić moją małą, niewinną córeczkę, której
delikatne, młodziutkie i nieskażone niczym ciało posiekałeś bezdusznie na
kawałki, pomimo że niczym ci nie zawiniła. Ani ona, ani ja. Spójrz na mnie! Bez
mojej zgody uczyniłeś ze mnie potwora i skazałeś na wieczne potępienie. Czasem
myślę, że wolałbym zginąć w tamtym dniu wraz z moim kochanym dzieckiem, ale
teraz wiem, że wiele bym stracił. Wielką szkodą byłoby ominąć widok jak
umierasz!
Z ostatnim słowem usłyszałam, jak rozjuszony Philips ruszył w kierunku
Jeffreya. Zakryłam przerażona usta dłonią by przypadkiem mój donośny jęk
spowodowany lękiem nie rozproszył walczących. Powoli zaczęłam odczuwać nieprzyjemne
szczypanie podłużnej, płytkiej rany wzdłuż mojej klatki piersiowej. Momentalnie
zdjęłam swoją postrzępioną bluzkę i pozostając jedynie w staniku, objęłam się
pobrudzonymi ramionami zaczynając pocierać swoją skórę, by choć trochę się
uspokoić. Jeff i Philips walczyli w najlepsze, gdyż w całym korytarzu dudnił
skrzekliwy zgrzyt dwóch ostrzy w natarciu. Walka nożowników – rodem z sensacyjnego filmu – okazała się być
dla mnie bardzo traumatyczna. Miałam świadomość, że ktoś zaraz umrze, a mi
przyjdzie oglądanie kolejnych zwłok, ran ciętych i zmasakrowanych ludzi. Taki
widok potrafił w jednej chwili zrujnować całą stabilność psychiczną budowaną od
dziecka w ciepłym ognisku domowym, przepełnionym miłością i szacunkiem. Bowiem w
świecie, w którym aktualnie się znalazłam, te wszystkie wartości były zupełnie
obce i odległe. Philips był niczym ze stali. Każdy cios Woodsa odpierał z
największą lekkością i gracją, śmiejąc się ze słabnącego przeciwnika. Przykuł
go w końcu kajdanami za nadgarstki i kostki do ściany, całkowicie go
unieruchamiając. On nie chciał go zabić, a przynajmniej nie za szybko. To,
czego chciał dokonać Philips było czymś absolutnie brutalnym i okrutnym,
pozbawionym jakiegokolwiek humanitaryzmu.
- Wydaje mi się, że choćbym obdarł cię ze skóry i zakopał żywcem,
nawet w połowie nie bolałoby cię tak, jak mnie,
gdy znalazłem moje martwe dziecko, a parę dni później żonę. Ale nie
martw się, Jeff. Najpierw pozbędę się twoich przyjaciół na twoich oczach, a
dopiero później ciebie…
Znów zalał mnie gorąc. Zaczęłam się obawiać, że to ostatni dzień w
moim życiu. Obserwowałam całą sytuację kątem oka, wychylając się zza futryny.
Jeffy się bał. Widziałam to po jego twarzy. Był przerażony, zmęczony, obolały i
zrezygnowany. On się poddał, co i mi nie pomagało w byciu silną. Wiedziałam, że
Jeffreyowi należała się śmierć, za to, co zrobił. To on zniszczył Philipsa. To
on z normalnego człowieka zmienił go w bestię. To on wymordował mu brutalnie
rodzinę i to on był winien całego zajścia. Teraz spotkała go kara za wszystkie
przewinienia. Niemniej tego, byłam pewna, że on tego żałuje i zasługuje na
drugą szansę. Obiecałam sobie mu pomóc, więc nie mogłam stchórzyć. Philips
zaśmiał się złowieszczo i podszedł do związanego po drugiej stronie
pomieszczenia stożkowo-nosowego, nieznanego przeze mnie przyjaciela Jeffa.
- Zostaw go, to sprawa między nami – zaoponował prędko Woods,
upokarzająco spuszczając głowę w dół. Doktor puszczając to mimo uszu, z
maniakalną fascynacją w oczach przyłożył nóż do szyi „kukły” i naciął mu ją,
pozostawiając płytką, krwawiącą krechę. Zarechotał w głos, powoli znęcając się
nad jego ciałem. Jeff wisiał bezradnie, nie móc nic poczynić. Wiedziałam, że
tamta chwila należała do mnie. Niewiele myśląc, stanęłam w drzwiach i
wrzasnęłam:
- Dość!
Wszystkie pary oczu gwałtownie skierowane zostały na moją drobną
posturę.
- A ty czego tutaj szukasz?! Chyba wyraźnie kazałem wam uciekać… -
westchnął głośno Jeff, z zakłopotaniem wymalowanym na twarzy mierząc mnie od
stóp po głów. Doktor Philips ponownie zaniósł się głośnym śmiechem. Chwycił się
za brzuch, puszczając tym samym przyjaciela Woodsa.
- Jesteście cudowni, dostarczacie mi tyle rozrywki…
- Jesteś chory, Philips – przerwałam mu odważnie. – Zrozum, że jesteś
chory. Oszalałeś po stracie rodziny. Jestem w stanie to zrozumieć, ale zemsta
nie zwróci im życia.
Doktor spoważniał znacznie i powolnym krokiem podszedł bliżej mnie.
Stałam w miejscu sparaliżowana. Nogi uginały się pode mną, jednakże dzielnie
starałam się to zamaskować. Chciałam spróbować do niego przemówić, bo przecież
lepsza siła argumentu, niż argument siły…
- Doprawdy, wzruszyłaś mnie – stwierdził, zaciskając wargi. – No,
prawie…
- Sally! – Wrzasnęła „kukła”, która w jednej sekundzie nogą kopnęła w
moją stronę nóż. Ostrze prześlizgnęło się po podłodze między nogami Philipsa, a
ja, wychwytując moment, schyliłam się po broń i niewiele myśląc, zaczęłam
uciekać najszybciej, jak potrafię.
- Ty mała dziwko! – usłyszałam za sobą basowy, gruby i donośny głos.
Serce biło mi jak oszalałe i ogromnym wyczynem było to, by w tamtej chwili nie
zemdleć z przerażenia. Nie myślałam, gdzie biegnę. Po prostu chciałam znaleźć
się wtedy jak najdalej niego. Gdy kroki za moimi plecami ucichły, zwolniłam
nieco tempa by złapać oddech. Było ciemno, zimno i dość ciasno, po obu stronach
ściskały mnie obdrapane mury. Rozejrzałam się wokół siebie zdezorientowana,
słysząc jedynie mój rozdygotany oddech. Moje ciało targane było strachem, bólem
oraz zimnym potem, który mroził krew w żyłach. Wtem wśród ścian rozległ się
znany mi już szaleńczy śmiech. Krzyknęłam niekontrolowanie i ponownie zaczęłam
biec przed siebie, rozrywając ciemność znajdującą się przede mną.
- Widzę cię! – rozbrzmiał głos echem, kwitując swoją wypowiedź
rechotem. Maniakalnie, po omacku, szukałam jakiegokolwiek wyjścia. Wiedziałam,
że Philips terroryzował mnie psychicznie, chcąc powoli wykończyć, jednak ja nie
chciałam się tak łatwo poddać. Wraz z przypływem adrenaliny moje myślenie stało
się w miarę racjonalnie, więc ze skupieniem starałam się wydostać. Potknąwszy
się w końcu o jakiś stopień, nachyliłam się i ku uciesze rękoma wymacałam schodek.
Wdrapałam się po nich w górę, wkraczając na drugie piętro, jednak tam okazało
się być równie ciemno i ponuro, co w piwnicach. Dłonią wyszukałam klamkę do
pierwszego, lepszego pomieszczenia, które stanęło na mojej drodze. Nacisnęłam
ją mocno i naparłam całym ciężarem ciała na drzwi, a te otworzyły się. W
pomieszczeniu słychać było przerywane fale telewizyjne i szwankujące od
starości radio. Lekki, niewyraźny, zimny promień światła wyglądał leniwie zza podziurawionego,
brudnego klosza przymocowanego na zrujnowanej ścianie. Na środku stała podłużna
pozostałość po recepcji. Obok stała szafa, a z pojedynczych, obluzowanych
szufladek wystawały stare kartoteki. Posuwistym krokiem ruszyłam w ich
kierunku. Moją uwagę przykuła szczególnie jedna karta, leżąca na ziemi.
Widocznie ktoś musiał się do niej w ostatnim czasie dobierać, ponieważ jako
jedyna znajdowała się poza ochronną kopertą. Podniosłam ją i zaczęłam
przeglądać, próbując rozczytać rozmazane pismo.
„Liu Woods, 02 września 2006r.”
-Oh, czyli to właśnie na tym oddziale musiał leżeć brat Jeffa. Jednak
po jego zniknięciu, skrzydło zamknięto…. Ciekawe, czy personel wiedział, że to
sprawka lekarza z Sacred Heart.
- Tylko ordynator domyślał się, że za porwaniem Liu stałem ja –
usłyszałam głos za sobą. Wypuściłam z dłoni kartotekę i odwróciłam się
gwałtownie, nerwowo kładąc dłoń na rączce noża. – On był moim bliskim przyjacielem
i wiedział, co się stało z moją córką, Alice. Gdy Liu trafił na oddział,
zostałem jego przełożonym. Sam zająłem się jego leczeniem. Tydzień później jego
młodszy brat zniszczył mi życie. Nie tylko mnie oszpecił, ale także zabił
najbliższe osoby. Musiałem się zemścić, dlatego uprowadziłem Liu. Ordynator
uważał, że mnie wyleczy, założy szwy, a policzki zrosną się same po jakimś
czasie, dając mi tym samym normalny wygląd i szansę na rozpoczęcie nowego życia.
Jednak mi nie na tym zależało. Chciałem poczuć ulgę i pomścić Alice i moją żonę.
Zabiłem pielęgniarki, które stanęły mi na drodze i zamknąłem Liu w lochach,
dbając o to, by myślano, że to Jeff wrócił, by dokonać mordu na jedynym
ocalonym z rodziny. Ta tragedia była największą w całej historii Sacred Heart.
Rozkazano wówczas zamknąć to skrzydło wraz z piwnicami, dzięki czemu zyskałem
swoje królestwo. Oddałem swoje dalsze życie w ręce diabła, za moc, która miała
mi pozwolić pozbyć się Woodsów raz na zawsze.
- Przykro mi – wyszeptałam pokornie, spuszczając głowę. Philips
podszedł do mnie i chwycił dwoma palcami za mój podbródek i pociągnąwszy za
niego w górę, zmusił mnie do patrzenia mu w oczy.
- Przyjrzyj się… - rozkazał.
- Nie mogę – stęknęłam rozpaczliwie, zaciskając oczy. Czułam się jak w
najgorszym koszmarze, z którego nie umiałam się obudzić.
- Masz patrzeć – powtórzył nieco bardziej stanowczo. – Patrzeć na to,
co zrobił ten, którego bronisz.
- Ja chcę po prostu wrócić do domu – załkałam, tracąc ponownie
kontrolę nad swoim ciałem i emocjami.
- Już nie wrócisz. Poślę cię wraz z Jeffem do piekła. Tam, gdzie wasze
miejsce – syknął brutalnie i zanim zdążył wbić mi nóż prosto w brzuch, ja
okazałam się być szybsza. Szarpnęłam za ostrze, które dostałam od
stożkowo-nosowego i niewiele myśląc, wycelowałam je prosto w oko mojego
oprawcy, wbijając je jak najmocniej potrafiłam. Doktor ryknął na cały głos i
mocno uderzył mnie w twarz, przez co upadłam na ziemię. Jęknęłam cicho i chwyciłam
się za policzek. Nie tracąc czasu, podniosłam się sprawnie z ziemi patrząc, jak
Philips wyciąga z oczodołu nóż wraz z nadzianym okiem. Zakryłam dłonią prędko
usta z niedowierzaniem przyglądając się, jak owa gałka oczna regeneruje się,
zaraz potem źrenica, tęczówka i wszystkie, najmniejsze żyłki. Doktor spojrzał
na mnie dzikim, obłąkanym wzorkiem i przechylił głowę w bok, przyglądając się
mi.
- Wydawało mi się, że wspominałem o mojej mocy tutaj…
- Idź do diabła!!! – wykrzyknęłam bezradnie, upadając na kolana. Łzy
zalały moją twarz. Uderzyłam z całej siły pięścią w podłogę.
- Już u niego byłem – skwitował kat, podchodząc do mnie.
- Kurwa!!! Ja tylko chciałam odkryć prawdę, a co mnie spotkało?! Banda
pojebanych psycholi mordujących się nawzajem!!! Zabij mnie!!! Wyświadczysz mi
przysługę, skurwielu…!!! – warknęłam agresywnie, zadzierając głowę w górę i
patrząc Śmierci prosto w jej płonące nienawiścią ślepia. Oddychałam ciężko i
głośno, cała drżąc. Philips uśmiechnął się jeszcze szerzej i kucnął przede mną,
ująwszy w obie dłonie moją roztrzęsioną twarz.
- Ślicznotko, po co te nerwy? – spytał całkiem odmienną barwą głosu. Tym
razem przemówił do mnie aksamitnie, delikatnie i ostrożnie, niemalże z ojcowską
troską. Cała niejasność sytuacji, skrajne zachowania psychopaty wprawiały mnie
w obłęd. Sprawiały, że powoli szalałam, stając się jedną z nich i jemu chyba
właśnie o to chodziło.
- Wal się!!! – krzyknęłam i tracąc zmysły, pchnęłam go do tyłu na
ziemię. Usiadłam mu na brzuchu, wzięłam nóż i zaczęłam wbijać go prosto w serce
Philipsa. Z nienawiścią. Z szaleństwem. Z furią i głębokim obłąkaniem w oczach.
Gęsta, paskudna krew tryskała na moją twarz, sklejała kosmyki włosów, plamiła
prawie nagie ciało. Rany raz za razem regenerowały się, a Doktor śmiał się
zwierzęco, rechocząc i skamląc drwiąco co jakiś czas. Podniosłam się z niego
ponownie próbując wybiec z pomieszczenia, jednak mężczyzna chwycił mnie za
kostkę, a ja kolejny już raz upadłam. Wyszarpnęłam się i zbierając się
ostatkami sił, dałam sobie ostatnią szansę na ratunek, choć nie byłam pewna,
ile „mnie samej” pozostało „we mnie”.
- Nędzny, mały robaku…. – usłyszałam za sobą dyszący, podniecony głos
psychopaty. – Chodź do tatusia!
Biegłam przed siebie najszybciej jak potrafiłam. Adrenalina pomogła mi
zapomnieć o zmęczeniu, najważniejsze było to, by jakimś sposobem zmusić
Philipsa do opuszczenia Sacred Heart. Znalazłam kolejne schody, po których
wbiegałam prędko, mając na ogonie wciąż goniącego mnie krok w krok doktora.
Kiedy na mojej drodze znalazły się drzwi ewakuacyjne, wrzasnęłam szczęśliwa i z
całej siły naparłam na nie.
- No dalej, Sally! Kurwa! – powiedziałam głośno siłując się z
zardzewiałym, metalowym skrzydłem. W pewnej chwili na swojej szyi poczułam
dłonie mężczyzny.
- Mam cię, suko.
- Puszczaj!!! – warknęłam stanowczo, nadal walcząc z drzwiami. Nie chciałam
się poddać, nie w takiej chwili. Philips ściskał moje sploty coraz mocniej,
zaczęło kręcić mi się w głowie, obraz przed oczami stawał się zamazany. „No
dalej, Sally, walcz…” Psychopata niemalże
przywarł do mojego ciała, dlatego też gdy udało mi się odblokować owe wyjście
ewakuacyjne, oboje runęliśmy na mokry od deszczu piach. Mężczyzna puścił mnie
momentalnie i zawisnąwszy nade mną, rozejrzał się niespokojnie wokół, zdając
sobie sprawę, że znajduje się na zewnątrz. Uśmiechnęłam się do siebie cwanie i
wyczołgałam się spod niego. Chwyciłam go za koszulkę, ciągnąc w swoją stronę, wgłąb podwórka.
- Co, Philips… Nie masz ochoty na mały, rześki spacerek? – syknęłam cicho,
znów upadając na ziemię, tym razem na plecy, twarzą w stronę doktora.
Szarpaliśmy się przez chwilę, ten jednak skutecznie przygniótł mnie do podłoża
i przejechał ostrzem noża po policzku.
- Zmów paciorek, dziwko – powiedział, unosząc narzędzie parę
centymetrów nad moją twarz i z całą siłą kierując je wprost między moje oczy.
Zamknęłam je, czując błogostan i przyjemną, relaksującą mnie ciszę. Krople
deszczu zmywały brudną krew z mojej twarzy, orzeźwiając mnie i przyjemnie
chłodząc. Uśmiechnęłam się przelotnie do samej siebie. Umrę za 3…2…1…
Coś chyba poszło nie tak. Ciało doktorka bezwładnie runęło na moje,
zaś jego ręka spoczęła tuż obok mojej głowy. Ze zdezorientowaniem zepchnęłam z
siebie masywnego mężczyznę, który nie wiedzieć skąd miał wbity nóż między
łopatki. Dopiero wtedy ujrzałam stojącego nade mną Jeffa wraz z towarzyszem.
Milczał. Patrzył na mnie z góry, dysząc ciężko. Oboje ocknęliśmy się dopiero,
gdy stożkowo-nosowy słusznie zauważył, że Doktor wciąż może żyć. Wówczas Woods
kucnął przede mną i spojrzał mi głęboko w zaszklone oczy. Prędko zdjął swoją
bluzę i podał mi ją, abym mogła się ubrać.
- Chyba zimno tak w samym staniku, co?
Zaśmiałam się cicho, a spod moich powiek wypłynęły strugą łzy
szczęścia. Poczułam błogą ulgę. Jeffrey zamknął mnie gwałtownie w silnym
uścisku, przyciskając moją głowę do swojej szyi. Tak, teraz zdecydowanie czułam
się bezpiecznie. Już mi nic nie zagrażało, przynajmniej przez pewien czas.
- Jeff – ponagliła „kukła”. Wstaliśmy ostrożnie i z pogardą spojrzałam
na leżącego Philipsa.
- Dlaczego go nie zabijesz? – spytałam. Jeff milczał przez dłuższy
czas, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią i próbą zrozumienia swojej decyzji.
- Ktoś inny się nim zajmie. Zaraz wzejdzie słońce, na pewno ktoś go
znajdzie. Psychiatrzy się nim zajmą. Chodź już – odrzekł i objął mnie mocno
ramieniem.
***
Po powrocie do chatki w lesie Liu wyściskał i mnie, i swojego brata. W
jego oczach iskrzyła się wdzięczność i wzruszenie, spowodowane spotkaniem po latach
z Jeffem. Slenderman, Eyeless Jack i Proxy zajęli się nim, a zwłaszcza jego poranionymi
nogami, na których w tamtej chwili widniały bandaże. Obaj bracia nie mogli się
w tamtej chwili oderwać od siebie. Płakali sobie w ramię, ściskając się mocno.
Biła od nich miłość- nawet od nożownika, co dla mnie było czymś zaskakującym i
rozczulającym.
- Tobby przyniósł materace dla panienki. Tobby wiedział, że wróci i na
pewno będzie zmęczona – odezwał się Ticci, podchodząc do mnie i łapiąc za rękę.
Zaśmiałam się cicho i zaraz potem syknęłam z bólu.
- Bardzo mocno oberwałaś? – spytał Jeffy, nakazując mi usiąść na krześle.
Podwinął ostrożnie moją bluzę, opatrując ranę na klatce piersiowej.
- Nie boli – jęknęłam, udając twardziela. Młodszy Woods spojrzał na
mnie spode łba, sugerując, że wcale nie musiałam już zgrywać bohaterki. Racja.
Byłam osłabiona oraz wycieńczona z bólu, i chyba nie byłam w stanie tego w
dalszym ciągu ukrywać. Oczy same mi się zamykały. Czułam niemoc i brak
jakichkolwiek sił, jedyne o czym marzyłam to głęboki sen.
- Chyba wszystkim należy się odpoczynek – zaoponował Laughing Jack,
który okazał się być owym „stożkowo-nosowym”. – Jutro na spokojnie wszystko
jeszcze raz przegadamy.
Pożegnawszy się z nami, wyszedł z chatki wraz z Eyeless Jackiem,
Slendim i jego dzieciakami. Liu przenocował w sypialni Jeffa, my zaś zajęliśmy
puchate, miękkie materace przytargane niewiadomo skąd przez Ticci Tobbyego.
Stoję w ciemnej, stereometrycznej bryle. Obok mnie, za mną jak i
daleko przede mną jest n i c o ś ć.
Ta n i c o ś ć zbliża się do mnie coraz
bardziej i bardziej. Słyszę jej sapanie, które zaraz ku mojej uciesze zamienia
się w słodki, niewinny dziecięcy chichot zachęcający mnie do zabawy. Widzę
dziewczęcą, porcelanową rączkę. Chcę ją chwycić, dlatego robię krok w przód,
ale n i c o ś ć pochłania mnie w
swoje „n i c”. Spadam w dół. Podczas
lotu widzę jedynie ciemność i cień czegoś, co mnie tu więzi i zamyka w
graniastosłupie.
- Nie chcesz się bawić? – słyszę cieniutki głos, a zaraz po tym
odczuwam głęboki niepokój i żal zalewający każdy zakamarek mojego ciała.
Zaczynam szukać mojej towarzyszki, jednak widzę tylko n
i c o ś ć.
- Gdzie jesteś, kochanie? – pytam.
- W s z ę d z i e. Znajdź
mnie! – słyszę w odpowiedzi. W mojej głowie rozbrzmiewa nieskazitelnie czysty
śmiech radosnego dziecka. Idę przed siebie, na oczach mam białą chustę.
Wyciągam ręce do przodu, dotykam powietrza. Nagle natrafiam na coś jeszcze. To
twarz. Czuję pod opuszkami palców nos i delikatną skórę. Zrywam skrawek
materiału i znowu widzę n i c o ś ć,
a przecież przed chwilą dotknęłam człowieka. Rozglądam się, kręcę w kółko.
- Przegrałaś.
Odwracam się w stronę małej dziewczynki o porcelanowej cerze i lokowanych,
blond włosach do ramion. Podchodzę do niej z uśmiechem na twarzy i kucam przed
nią. Patrzę w jej duże, bystre, błękitne oczy.
- Skąd się tu wzięłaś?
- Mieszkam tu – dziewczynka wskazuje dłonią n i c o ś ć.
- Sama? – dociekam.
- Z mamusią. Ona będzie zadowolona, że wygrałam z tobą w chowanego.
- Dlaczego?
- Bo wygraną były twoje dzieci.
- Ale ja nie jestem jeszcze matką – odpowiadam, śmiejąc się. Twarz
dziewczynki zaczyna się topić. Jej oczy wypływają z oczodołów, skóra spływa w
dół, a blond włosy zwęglają się jak po spaleniu. Odskakuję od tego potwora i
zaczynam się cofać.
- Czym ty jesteś…? – pytam z niepokojem w głosie.
- Jestem n i c o ś c i ą. Mieszkam
w s z ę d z i e tam, gdzie t y.
- Alice, z kim rozmawiasz? – słyszę rozbrzmiewający głos w głowie.
- Przyprowadziłam Sally, mamusiu – odpowiada ze spokojem topiąca się
niczym wosk dziewczynka. Zaczynam krzyczeć. Nie mogę się ruszyć, bo moje nogi
zapadają się w ciemną n i c o ś ć.
- Sally… Sally… SALLY OBUDŹ SIĘ, PROSZĘ.
Otworzyłam ze zdezorientowaniem oczy i spłoszona spojrzałam na
trzymającego mnie za ramiona Jeffa.
- Co… co się stało? – spytałam przerażona.
- Strasznie wierzgałaś i krzyczałaś. Miałaś zły sen?
Zignorowałam pytanie swojego towarzysza. Usiadłam i wzięłam parę głębokich wdechów. Chwyciłam
się za rozgrzane czoło, które wskazywało na moją wysoką temperaturę. Ten sen…
był taki dziwny.
- Czy ja zwariowałam?
- Sally – zaczął ostrożnie Woods. -
Ja wiem, że dużo przeszłaś przez ostatnie dwa dni, ale już po wszystkim.
Obiecuję.
- Nie, Jeffy… Mylisz się. To początek wszystkiego – wbiłam przerażony
wzrok w Jeffa po czym wtuliłam się w niego.
- Spróbuj o tym nie myśleć, dobrze?
- W porządku – zgodziłam się beznamiętnie. Poczułam dłoń mężczyzny na
swojej głowie. Wplótł palce w moje włosy, przeczesując je łagodnie, jednak nawet
ten czyn nie był w stanie pokonać mojego wewnętrznego niepokoju.