Rozdział XII

Dzień dobry!
Tak, dodaję ten post dokładnie o godzinie 4:08 nad ranem. Nie miałam sumienia przetrzymywać Was dłużej z kolejnym rozdziałem zwłaszcza, że tak cudownie motywujecie mnie swoją aktywnością i komentarzami, dlatego też pomimo wielu spraw na głowie i tego, że zaczynam zajęcia za dokładnie godzinę i pięćdziesiąt dwie minuty postanowiłam włożyć sobie między powieki zapałki i zarwać noc, by dokończyć rozdział. Mam nadzieję, że docenicie. :D Za wszelkie błędy przepraszam - wzrok "nie ten" o tej godzinie.
Korzystając z okazji chciałabym oznajmić, że niestety do końca grudnia nie pojawi się żaden rozdział dotyczący wątku głównego. Mam cholernie dużo chaosu w życiu w ostatnim czasie, dużo zaległości w pisaniu różnych rzeczy obiecanych poszczególnym osobom, na dodatek święta idą i niestety nie wyrobię się z tym wszystkim. ALE  w ramach rekompensaty, do końca miesiąca na pewno pojawią się takie dwie... historie poza fabułą. Tak zwane "one shoty". Jednego dodam już wkrótce, ale sami zobaczycie, co to będzie, a drugiego wrzucę 24 grudnia. Taka mała niespodzianka. :) Dobra, dłużej nie zanudzam. Mam nadzieję, że poniższe wypociny zadowolą Was do stycznia. Pozdrawiam wszystkich, którzy są tutaj obecni. Dziękuję Wam <3

_____________________________________________________



      Przyśpieszyłam zdecydowanie kroku. Starałam się opanować myśli, emocje, a przede wszystkim ten cholerny, paraliżujący strach. Drżący oddech echem odbijał się od masywnych ścian, mieszając się ze żwawym stukotem moich butów. Bezoki Jack miał rację – na nic zdam się Jeffowi w tej chwili, a jednak niczym skończona idiotka zmierzam tam, by mu pomóc, wesprzeć, dodać otuchy choć mądrzejszym wyjściem z sytuacji byłaby po prostu ucieczka i odcięcie się i od Woodsa, i od Philipsa. Westchnęłam ciężko słysząc w oddali odgłos zgrzytu ostrza i zaciętej dyskusji. Ostrożnie podeszłam bliżej uchylonych drzwi i kucnęłam przed nimi przy ścianie, nasłuchując.
- Czymże zawiniłem, że tamtego feralnego dnia to właśnie mnie pozbyłeś rodziny? – warknął rozpaczliwie Philips. Zmrużyłam oczy czekając na rozwój sytuacji i przy okazji regenerując swoje siły.
- Nie jestem z tego dumny – odpowiedział łagodnie Jeff. -  Ale nie cofnę czasu choćbym chciał. Przykro mi, że tak się stało.
- Nie, tobie nie jest przykro. Ty nic nie wiesz o takich uczuciach jak współczucie czy prawdziwa miłość – załkał bezradnym, zachrypniętym głosem doktor. – Ja tylko chciałem chronić moją małą, niewinną córeczkę, której delikatne, młodziutkie i nieskażone niczym ciało posiekałeś bezdusznie na kawałki, pomimo że niczym ci nie zawiniła. Ani ona, ani ja. Spójrz na mnie! Bez mojej zgody uczyniłeś ze mnie potwora i skazałeś na wieczne potępienie. Czasem myślę, że wolałbym zginąć w tamtym dniu wraz z moim kochanym dzieckiem, ale teraz wiem, że wiele bym stracił. Wielką szkodą byłoby ominąć widok jak umierasz!
Z ostatnim słowem usłyszałam, jak rozjuszony Philips ruszył w kierunku Jeffreya. Zakryłam przerażona usta dłonią by przypadkiem mój donośny jęk spowodowany lękiem nie rozproszył walczących. Powoli zaczęłam odczuwać nieprzyjemne szczypanie podłużnej, płytkiej rany wzdłuż mojej klatki piersiowej. Momentalnie zdjęłam swoją postrzępioną bluzkę i pozostając jedynie w staniku, objęłam się pobrudzonymi ramionami zaczynając pocierać swoją skórę, by choć trochę się uspokoić. Jeff i Philips walczyli w najlepsze, gdyż w całym korytarzu dudnił skrzekliwy zgrzyt dwóch ostrzy w natarciu. Walka nożowników –  rodem z sensacyjnego filmu – okazała się być dla mnie bardzo traumatyczna. Miałam świadomość, że ktoś zaraz umrze, a mi przyjdzie oglądanie kolejnych zwłok, ran ciętych i zmasakrowanych ludzi. Taki widok potrafił w jednej chwili zrujnować całą stabilność psychiczną budowaną od dziecka w ciepłym ognisku domowym, przepełnionym miłością i szacunkiem. Bowiem w świecie, w którym aktualnie się znalazłam, te wszystkie wartości były zupełnie obce i odległe. Philips był niczym ze stali. Każdy cios Woodsa odpierał z największą lekkością i gracją, śmiejąc się ze słabnącego przeciwnika. Przykuł go w końcu kajdanami za nadgarstki i kostki do ściany, całkowicie go unieruchamiając. On nie chciał go zabić, a przynajmniej nie za szybko. To, czego chciał dokonać Philips było czymś absolutnie brutalnym i okrutnym, pozbawionym jakiegokolwiek humanitaryzmu.
- Wydaje mi się, że choćbym obdarł cię ze skóry i zakopał żywcem, nawet w połowie nie bolałoby cię tak, jak mnie,  gdy znalazłem moje martwe dziecko, a parę dni później żonę. Ale nie martw się, Jeff. Najpierw pozbędę się twoich przyjaciół na twoich oczach, a dopiero później ciebie…
Znów zalał mnie gorąc. Zaczęłam się obawiać, że to ostatni dzień w moim życiu. Obserwowałam całą sytuację kątem oka, wychylając się zza futryny. Jeffy się bał. Widziałam to po jego twarzy. Był przerażony, zmęczony, obolały i zrezygnowany. On się poddał, co i mi nie pomagało w byciu silną. Wiedziałam, że Jeffreyowi należała się śmierć, za to, co zrobił. To on zniszczył Philipsa. To on z normalnego człowieka zmienił go w bestię. To on wymordował mu brutalnie rodzinę i to on był winien całego zajścia. Teraz spotkała go kara za wszystkie przewinienia. Niemniej tego, byłam pewna, że on tego żałuje i zasługuje na drugą szansę. Obiecałam sobie mu pomóc, więc nie mogłam stchórzyć. Philips zaśmiał się złowieszczo i podszedł do związanego po drugiej stronie pomieszczenia stożkowo-nosowego, nieznanego przeze mnie przyjaciela Jeffa.
- Zostaw go, to sprawa między nami – zaoponował prędko Woods, upokarzająco spuszczając głowę w dół. Doktor puszczając to mimo uszu, z maniakalną fascynacją w oczach przyłożył nóż do szyi „kukły” i naciął mu ją, pozostawiając płytką, krwawiącą krechę. Zarechotał w głos, powoli znęcając się nad jego ciałem. Jeff wisiał bezradnie, nie móc nic poczynić. Wiedziałam, że tamta chwila należała do mnie. Niewiele myśląc, stanęłam w drzwiach i wrzasnęłam:
- Dość!
Wszystkie pary oczu gwałtownie skierowane zostały na moją drobną posturę.
- A ty czego tutaj szukasz?! Chyba wyraźnie kazałem wam uciekać… - westchnął głośno Jeff, z zakłopotaniem wymalowanym na twarzy mierząc mnie od stóp po głów. Doktor Philips ponownie zaniósł się głośnym śmiechem. Chwycił się za brzuch, puszczając tym samym przyjaciela Woodsa.
- Jesteście cudowni, dostarczacie mi tyle rozrywki…
- Jesteś chory, Philips – przerwałam mu odważnie. – Zrozum, że jesteś chory. Oszalałeś po stracie rodziny. Jestem w stanie to zrozumieć, ale zemsta nie zwróci im życia.
Doktor spoważniał znacznie i powolnym krokiem podszedł bliżej mnie. Stałam w miejscu sparaliżowana. Nogi uginały się pode mną, jednakże dzielnie starałam się to zamaskować. Chciałam spróbować do niego przemówić, bo przecież lepsza siła argumentu, niż argument siły…
- Doprawdy, wzruszyłaś mnie – stwierdził, zaciskając wargi. – No, prawie…
- Sally! – Wrzasnęła „kukła”, która w jednej sekundzie nogą kopnęła w moją stronę nóż. Ostrze prześlizgnęło się po podłodze między nogami Philipsa, a ja, wychwytując moment, schyliłam się po broń i niewiele myśląc, zaczęłam uciekać najszybciej, jak potrafię.
- Ty mała dziwko! – usłyszałam za sobą basowy, gruby i donośny głos. Serce biło mi jak oszalałe i ogromnym wyczynem było to, by w tamtej chwili nie zemdleć z przerażenia. Nie myślałam, gdzie biegnę. Po prostu chciałam znaleźć się wtedy jak najdalej niego. Gdy kroki za moimi plecami ucichły, zwolniłam nieco tempa by złapać oddech. Było ciemno, zimno i dość ciasno, po obu stronach ściskały mnie obdrapane mury. Rozejrzałam się wokół siebie zdezorientowana, słysząc jedynie mój rozdygotany oddech. Moje ciało targane było strachem, bólem oraz zimnym potem, który mroził krew w żyłach. Wtem wśród ścian rozległ się znany mi już szaleńczy śmiech. Krzyknęłam niekontrolowanie i ponownie zaczęłam biec przed siebie, rozrywając ciemność znajdującą się przede mną.
- Widzę cię! – rozbrzmiał głos echem, kwitując swoją wypowiedź rechotem. Maniakalnie, po omacku, szukałam jakiegokolwiek wyjścia. Wiedziałam, że Philips terroryzował mnie psychicznie, chcąc powoli wykończyć, jednak ja nie chciałam się tak łatwo poddać. Wraz z przypływem adrenaliny moje myślenie stało się w miarę racjonalnie, więc ze skupieniem starałam się wydostać. Potknąwszy się w końcu o jakiś stopień, nachyliłam się  i ku uciesze rękoma wymacałam schodek. Wdrapałam się po nich w górę, wkraczając na drugie piętro, jednak tam okazało się być równie ciemno i ponuro, co w piwnicach. Dłonią wyszukałam klamkę do pierwszego, lepszego pomieszczenia, które stanęło na mojej drodze. Nacisnęłam ją mocno i naparłam całym ciężarem ciała na drzwi, a te otworzyły się. W pomieszczeniu słychać było przerywane fale telewizyjne i szwankujące od starości radio. Lekki, niewyraźny, zimny promień światła wyglądał leniwie zza podziurawionego, brudnego klosza przymocowanego na zrujnowanej ścianie. Na środku stała podłużna pozostałość po recepcji. Obok stała szafa, a z pojedynczych, obluzowanych szufladek wystawały stare kartoteki. Posuwistym krokiem ruszyłam w ich kierunku. Moją uwagę przykuła szczególnie jedna karta, leżąca na ziemi. Widocznie ktoś musiał się do niej w ostatnim czasie dobierać, ponieważ jako jedyna znajdowała się poza ochronną kopertą. Podniosłam ją i zaczęłam przeglądać, próbując rozczytać rozmazane pismo.
„Liu Woods, 02 września 2006r.”
-Oh, czyli to właśnie na tym oddziale musiał leżeć brat Jeffa. Jednak po jego zniknięciu, skrzydło zamknięto…. Ciekawe, czy personel wiedział, że to sprawka lekarza z Sacred Heart.
- Tylko ordynator domyślał się, że za porwaniem Liu stałem ja – usłyszałam głos za sobą. Wypuściłam z dłoni kartotekę i odwróciłam się gwałtownie, nerwowo kładąc dłoń na rączce noża. – On był moim bliskim przyjacielem i wiedział, co się stało z moją córką, Alice. Gdy Liu trafił na oddział, zostałem jego przełożonym. Sam zająłem się jego leczeniem. Tydzień później jego młodszy brat zniszczył mi życie. Nie tylko mnie oszpecił, ale także zabił najbliższe osoby. Musiałem się zemścić, dlatego uprowadziłem Liu. Ordynator uważał, że mnie wyleczy, założy szwy, a policzki zrosną się same po jakimś czasie, dając mi tym samym normalny wygląd i szansę na rozpoczęcie nowego życia. Jednak mi nie na tym zależało. Chciałem poczuć ulgę i pomścić Alice i moją żonę. Zabiłem pielęgniarki, które stanęły mi na drodze i zamknąłem Liu w lochach, dbając o to, by myślano, że to Jeff wrócił, by dokonać mordu na jedynym ocalonym z rodziny. Ta tragedia była największą w całej historii Sacred Heart. Rozkazano wówczas zamknąć to skrzydło wraz z piwnicami, dzięki czemu zyskałem swoje królestwo. Oddałem swoje dalsze życie w ręce diabła, za moc, która miała mi pozwolić pozbyć się Woodsów raz na zawsze.
- Przykro mi – wyszeptałam pokornie, spuszczając głowę. Philips podszedł do mnie i chwycił dwoma palcami za mój podbródek i pociągnąwszy za niego w górę, zmusił mnie do patrzenia mu w oczy.
- Przyjrzyj się… - rozkazał.
- Nie mogę – stęknęłam rozpaczliwie, zaciskając oczy. Czułam się jak w najgorszym koszmarze, z którego nie umiałam się obudzić.
- Masz patrzeć – powtórzył nieco bardziej stanowczo. – Patrzeć na to, co zrobił ten, którego bronisz.
- Ja chcę po prostu wrócić do domu – załkałam, tracąc ponownie kontrolę nad swoim ciałem i emocjami.
- Już nie wrócisz. Poślę cię wraz z Jeffem do piekła. Tam, gdzie wasze miejsce – syknął brutalnie i zanim zdążył wbić mi nóż prosto w brzuch, ja okazałam się być szybsza. Szarpnęłam za ostrze, które dostałam od stożkowo-nosowego i niewiele myśląc, wycelowałam je prosto w oko mojego oprawcy, wbijając je jak najmocniej potrafiłam. Doktor ryknął na cały głos i mocno uderzył mnie w twarz, przez co upadłam na ziemię. Jęknęłam cicho i chwyciłam się za policzek. Nie tracąc czasu, podniosłam się sprawnie z ziemi patrząc, jak Philips wyciąga z oczodołu nóż wraz z nadzianym okiem. Zakryłam dłonią prędko usta z niedowierzaniem przyglądając się, jak owa gałka oczna regeneruje się, zaraz potem źrenica, tęczówka i wszystkie, najmniejsze żyłki. Doktor spojrzał na mnie dzikim, obłąkanym wzorkiem i przechylił głowę w bok, przyglądając się mi.
- Wydawało mi się, że wspominałem o mojej mocy tutaj…
- Idź do diabła!!! – wykrzyknęłam bezradnie, upadając na kolana. Łzy zalały moją twarz. Uderzyłam z całej siły pięścią w podłogę.
- Już u niego byłem – skwitował kat, podchodząc do mnie.
- Kurwa!!! Ja tylko chciałam odkryć prawdę, a co mnie spotkało?! Banda pojebanych psycholi mordujących się nawzajem!!! Zabij mnie!!! Wyświadczysz mi przysługę, skurwielu…!!! – warknęłam agresywnie, zadzierając głowę w górę i patrząc Śmierci prosto w jej płonące nienawiścią ślepia. Oddychałam ciężko i głośno, cała drżąc. Philips uśmiechnął się jeszcze szerzej i kucnął przede mną, ująwszy w obie dłonie moją roztrzęsioną twarz.
- Ślicznotko, po co te nerwy? – spytał całkiem odmienną barwą głosu. Tym razem przemówił do mnie aksamitnie, delikatnie i ostrożnie, niemalże z ojcowską troską. Cała niejasność sytuacji, skrajne zachowania psychopaty wprawiały mnie w obłęd. Sprawiały, że powoli szalałam, stając się jedną z nich i jemu chyba właśnie o to chodziło.
- Wal się!!! – krzyknęłam i tracąc zmysły, pchnęłam go do tyłu na ziemię. Usiadłam mu na brzuchu, wzięłam nóż i zaczęłam wbijać go prosto w serce Philipsa. Z nienawiścią. Z szaleństwem. Z furią i głębokim obłąkaniem w oczach. Gęsta, paskudna krew tryskała na moją twarz, sklejała kosmyki włosów, plamiła prawie nagie ciało. Rany raz za razem regenerowały się, a Doktor śmiał się zwierzęco, rechocząc i skamląc drwiąco co jakiś czas. Podniosłam się z niego ponownie próbując wybiec z pomieszczenia, jednak mężczyzna chwycił mnie za kostkę, a ja kolejny już raz upadłam. Wyszarpnęłam się i zbierając się ostatkami sił, dałam sobie ostatnią szansę na ratunek, choć nie byłam pewna, ile „mnie samej” pozostało „we mnie”.
- Nędzny, mały robaku…. – usłyszałam za sobą dyszący, podniecony głos psychopaty. – Chodź do tatusia!
Biegłam przed siebie najszybciej jak potrafiłam. Adrenalina pomogła mi zapomnieć o zmęczeniu, najważniejsze było to, by jakimś sposobem zmusić Philipsa do opuszczenia Sacred Heart. Znalazłam kolejne schody, po których wbiegałam prędko, mając na ogonie wciąż goniącego mnie krok w krok doktora. Kiedy na mojej drodze znalazły się drzwi ewakuacyjne, wrzasnęłam szczęśliwa i z całej siły naparłam na nie.
- No dalej, Sally! Kurwa! – powiedziałam głośno siłując się z zardzewiałym, metalowym skrzydłem. W pewnej chwili na swojej szyi poczułam dłonie mężczyzny.
- Mam cię, suko.
- Puszczaj!!! – warknęłam stanowczo, nadal walcząc z drzwiami. Nie chciałam się poddać, nie w takiej chwili. Philips ściskał moje sploty coraz mocniej, zaczęło kręcić mi się w głowie, obraz przed oczami stawał się zamazany. „No dalej, Sally, walcz…”  Psychopata niemalże przywarł do mojego ciała, dlatego też gdy udało mi się odblokować owe wyjście ewakuacyjne, oboje runęliśmy na mokry od deszczu piach. Mężczyzna puścił mnie momentalnie i zawisnąwszy nade mną, rozejrzał się niespokojnie wokół, zdając sobie sprawę, że znajduje się na zewnątrz. Uśmiechnęłam się do siebie cwanie i wyczołgałam się spod niego. Chwyciłam go za koszulkę, ciągnąc w swoją stronę, wgłąb podwórka.
- Co, Philips… Nie masz ochoty na mały, rześki spacerek? – syknęłam cicho, znów upadając na ziemię, tym razem na plecy, twarzą w stronę doktora. Szarpaliśmy się przez chwilę, ten jednak skutecznie przygniótł mnie do podłoża i przejechał ostrzem noża po policzku.
- Zmów paciorek, dziwko – powiedział, unosząc narzędzie parę centymetrów nad moją twarz i z całą siłą kierując je wprost między moje oczy. Zamknęłam je, czując błogostan i przyjemną, relaksującą mnie ciszę. Krople deszczu zmywały brudną krew z mojej twarzy, orzeźwiając mnie i przyjemnie chłodząc. Uśmiechnęłam się przelotnie do samej siebie. Umrę za 3…2…1…




Coś chyba poszło nie tak. Ciało doktorka bezwładnie runęło na moje, zaś jego ręka spoczęła tuż obok mojej głowy. Ze zdezorientowaniem zepchnęłam z siebie masywnego mężczyznę, który nie wiedzieć skąd miał wbity nóż między łopatki. Dopiero wtedy ujrzałam stojącego nade mną Jeffa wraz z towarzyszem. Milczał. Patrzył na mnie z góry, dysząc ciężko. Oboje ocknęliśmy się dopiero, gdy stożkowo-nosowy słusznie zauważył, że Doktor wciąż może żyć. Wówczas Woods kucnął przede mną i spojrzał mi głęboko w zaszklone oczy. Prędko zdjął swoją bluzę i podał mi ją, abym mogła się ubrać.
- Chyba zimno tak w samym staniku, co?
Zaśmiałam się cicho, a spod moich powiek wypłynęły strugą łzy szczęścia. Poczułam błogą ulgę. Jeffrey zamknął mnie gwałtownie w silnym uścisku, przyciskając moją głowę do swojej szyi. Tak, teraz zdecydowanie czułam się bezpiecznie. Już mi nic nie zagrażało, przynajmniej przez pewien czas.
- Jeff – ponagliła „kukła”. Wstaliśmy ostrożnie i z pogardą spojrzałam na leżącego Philipsa.
- Dlaczego go nie zabijesz? – spytałam. Jeff milczał przez dłuższy czas, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią i próbą  zrozumienia swojej decyzji.
- Ktoś inny się nim zajmie. Zaraz wzejdzie słońce, na pewno ktoś go znajdzie. Psychiatrzy się nim zajmą. Chodź już – odrzekł i objął mnie mocno ramieniem.

***

Po powrocie do chatki w lesie Liu wyściskał i mnie, i swojego brata. W jego oczach iskrzyła się wdzięczność i wzruszenie, spowodowane spotkaniem po latach z Jeffem. Slenderman, Eyeless Jack i Proxy zajęli się nim, a zwłaszcza jego poranionymi nogami, na których w tamtej chwili widniały bandaże. Obaj bracia nie mogli się w tamtej chwili oderwać od siebie. Płakali sobie w ramię, ściskając się mocno. Biła od nich miłość- nawet od nożownika, co dla mnie było czymś zaskakującym i rozczulającym.
- Tobby przyniósł materace dla panienki. Tobby wiedział, że wróci i na pewno będzie zmęczona – odezwał się Ticci, podchodząc do mnie i łapiąc za rękę. Zaśmiałam się cicho i zaraz potem syknęłam z bólu.
- Bardzo mocno oberwałaś? – spytał Jeffy, nakazując mi usiąść na krześle. Podwinął ostrożnie moją bluzę, opatrując ranę na klatce piersiowej.
- Nie boli – jęknęłam, udając twardziela. Młodszy Woods spojrzał na mnie spode łba, sugerując, że wcale nie musiałam już zgrywać bohaterki. Racja. Byłam osłabiona oraz wycieńczona z bólu, i chyba nie byłam w stanie tego w dalszym ciągu ukrywać. Oczy same mi się zamykały. Czułam niemoc i brak jakichkolwiek sił, jedyne o czym marzyłam to głęboki sen.
- Chyba wszystkim należy się odpoczynek – zaoponował Laughing Jack, który okazał się być owym „stożkowo-nosowym”. – Jutro na spokojnie wszystko jeszcze raz przegadamy.
Pożegnawszy się z nami, wyszedł z chatki wraz z Eyeless Jackiem, Slendim i jego dzieciakami. Liu przenocował w sypialni Jeffa, my zaś zajęliśmy puchate, miękkie materace przytargane niewiadomo skąd przez Ticci Tobbyego.




Stoję w ciemnej, stereometrycznej bryle. Obok mnie, za mną jak i daleko przede mną jest n i c o ś ć. Ta n i c o ś ć zbliża się do mnie coraz bardziej i bardziej. Słyszę jej sapanie, które zaraz ku mojej uciesze zamienia się w słodki, niewinny dziecięcy chichot zachęcający mnie do zabawy. Widzę dziewczęcą, porcelanową rączkę. Chcę ją chwycić, dlatego robię krok w przód, ale n i c o ś ć pochłania mnie w swoje „n i c”. Spadam w dół. Podczas lotu widzę jedynie ciemność i cień czegoś, co mnie tu więzi i zamyka w graniastosłupie.
- Nie chcesz się bawić? – słyszę cieniutki głos, a zaraz po tym odczuwam głęboki niepokój i żal zalewający każdy zakamarek mojego ciała. Zaczynam szukać mojej towarzyszki, jednak widzę  tylko n i c o ś ć.  
- Gdzie jesteś, kochanie? – pytam.
- W s z ę d z i e. Znajdź mnie! – słyszę w odpowiedzi. W mojej głowie rozbrzmiewa nieskazitelnie czysty śmiech radosnego dziecka. Idę przed siebie, na oczach mam białą chustę. Wyciągam ręce do przodu, dotykam powietrza. Nagle natrafiam na coś jeszcze. To twarz. Czuję pod opuszkami palców nos i delikatną skórę. Zrywam skrawek materiału i znowu widzę n i c o ś ć, a przecież przed chwilą dotknęłam człowieka. Rozglądam się, kręcę w kółko.
- Przegrałaś.
Odwracam się w stronę małej dziewczynki o porcelanowej cerze i lokowanych, blond włosach do ramion. Podchodzę do niej z uśmiechem na twarzy i kucam przed nią. Patrzę w jej duże, bystre, błękitne oczy.
- Skąd się tu wzięłaś?
- Mieszkam tu – dziewczynka wskazuje dłonią n i c o ś ć.
- Sama? – dociekam.
- Z mamusią. Ona będzie zadowolona, że wygrałam z tobą w chowanego.
- Dlaczego?
- Bo wygraną były twoje dzieci.
- Ale ja nie jestem jeszcze matką – odpowiadam, śmiejąc się. Twarz dziewczynki zaczyna się topić. Jej oczy wypływają z oczodołów, skóra spływa w dół, a blond włosy zwęglają się jak po spaleniu. Odskakuję od tego potwora i zaczynam się cofać.
- Czym ty jesteś…? – pytam z niepokojem w głosie.
- Jestem n i c o ś c i ą. Mieszkam w s z ę d z i e tam, gdzie t y.
- Alice, z kim rozmawiasz? – słyszę rozbrzmiewający głos w głowie.
- Przyprowadziłam Sally, mamusiu – odpowiada ze spokojem topiąca się niczym wosk dziewczynka. Zaczynam krzyczeć. Nie mogę się ruszyć, bo moje nogi zapadają się w ciemną n i c o ś ć.


- Sally… Sally… SALLY OBUDŹ SIĘ, PROSZĘ.
Otworzyłam ze zdezorientowaniem oczy i spłoszona spojrzałam na trzymającego mnie za ramiona Jeffa.
- Co… co się stało? – spytałam przerażona.
- Strasznie wierzgałaś i krzyczałaś. Miałaś zły sen? 
Zignorowałam pytanie swojego towarzysza. Usiadłam  i wzięłam parę głębokich wdechów. Chwyciłam się za rozgrzane czoło, które wskazywało na moją wysoką temperaturę. Ten sen… był taki dziwny.
- Czy ja zwariowałam?
- Sally – zaczął ostrożnie Woods. -  Ja wiem, że dużo przeszłaś przez ostatnie dwa dni, ale już po wszystkim. Obiecuję.
- Nie, Jeffy… Mylisz się. To początek wszystkiego – wbiłam przerażony wzrok w Jeffa po czym wtuliłam się w niego.
- Spróbuj o tym nie myśleć, dobrze?
- W porządku – zgodziłam się beznamiętnie. Poczułam dłoń mężczyzny na swojej głowie. Wplótł palce w moje włosy, przeczesując je łagodnie, jednak nawet ten czyn nie był w stanie pokonać mojego wewnętrznego niepokoju.