Świadomość posiadania ważnego biletu na lot do Port
St. Joe powodował, że czas wcale nie dłużył się jakoś bardzo dokuczliwie. W
końcu miejsce w samolocie miałam już zapewnione, znalazłam również w miarę tani
hostel, w którym wynajęłam pokój początkowo na trzy noce. Wszystko musiałam
planować z rozwagą, nie chciałam spać gdzieś na dworcach, a sama nie miałam
pojęcia ile czasu zejdzie mi na Florydzie. Jednakże wciąż najtrudniejsze co
mnie wówczas czekało, to rozmowa z rodzicami. W dalszym ciągu nie wiedzieli o
moim wyjeździe, mimo że ja zaczęłam już pakowanie. Odkopałam na dnie garderoby
walizkę na kółkach, poczym zaczęłam pakować najpotrzebniejsze rzeczy. Nie
chciałam brać ze sobą całej szafy, więc
starałam się ograniczać jedynie do ubrań i przedmiotów, które naprawdę będą mi
potrzebne. Gdy usłyszałam pukanie do drzwi, przerwałam na chwilkę i płynnym
ruchem nogi wsunęłam walizkę pod łóżko. Po chwili ujrzałam moją mamę, która
nieśmiało wsunęła głowę do mojego pokoju, jakby wciąż czekała na pozwolenie
wkroczenia dalej. Roześmiałam się i usiadłam na łóżko.
- No już
wejdź.
- Co robisz?
– spytała, zajmując miejsce obok mnie.
- Kontaktowałam
się z Niną, zaprasza mnie do siebie na jakiś czas – zaczęłam, czując jak moje
ciało oblewa zimny pot. Przełknęłam głośno ślinę, oczekując jakiejkolwiek
reakcji.
- Z Niną? Z
Dakoty Południowej? Przecież to kawał drogi stąd.
- Wiem, ale
samolotem szybko pójdzie. Chcę wykorzystać czas wolny przed pójściem na
uniwersytet. – westchnęłam, wyciągając spod łóżka bagaż. Nie było sensu dalej
tego wszystkiego ukrywać. – przecież będziemy w kontakcie.
- Kiedy
planujesz wyjazd?
- Za dwa
tygodnie. Chyba, że coś szybciej się zwolni, to wtedy zostanę poinformowana.
Dzięki, że nie robisz większych problemów – zaśmiałam się cicho. Od zawsze
miałam doskonałe relacje z moją mamą. Nasze więzi były bardzo silne, obie nie
wyobrażałyśmy sobie życia bez drugiej. Z tatą było podobnie, choć on, jak na
faceta przystało, nigdy nie okazywał mi otwarcie uczuć ani nie wypytywał o
prywatne życie. On stał jedynie na „straży moralności” w razie jakiegoś,
nowopoznanego przeze mnie chłopaka. Wszystko
to sprawiało, że czułam się okropnie z myślą, że muszę ich okłamywać. Jednak
robiłam to dla ich dobra. Nie wyobrażałam sobie tego, jak zareagowaliby na
wieść, że ich jedyna córka chce przemierzyć prawie dwa tysiące mil tylko po to,
aby znaleźć gościa, który wyrywa innym flaki poczym wkłada nóż do buzi i wycina
paradoksalny uśmiech. Zacisnęłam pięści na pościeli, powstrzymując się od
płaczu.
- Jesteś
dorosła, a ja ci ufam. Tylko proszę, odzywaj się do nas – skwitowała.
Widziałam, jak walczy ze sobą by nie powiedzieć „nigdzie nie jedziesz! Jesteś moją
małą córeczką i zostajesz tu, w Iowa”. Cudowne było to, jak bardzo starała się
dać mi swobodę z tytułu mojej pełnoletniości, pomimo że tak cholernie się o
mnie martwiła. A ja? Jak jej się odpłacałam? Kłamstwem prosto w oczy …?
Przetarłam
prędko dłonią twarz i wstałam, by ochłonąć.
Nadszedł dzień wyjazdu.
Pożegnawszy się z samego rana z moim pokojem i rodzicami, wyszłam z domu. Na
zewnątrz czekała na mnie Yennefer, która zgodziła się odprowadzić mnie na
samolot, pomimo tak wczesnej godziny. Z sentymentem zerknęłam jeszcze na całe,
pobliskie otoczenie. Co, jeżeli popełniam błąd? Co, jeżeli naprawdę sama
podkładam się mordercy pod nóż…?
- Wszystko
dobrze? – spytała z troską brunetka.
- Jasne,
możemy ruszać – westchnęłam głośno.
Gdy
doszłyśmy na lotnisko, zorientowałam się do którego samolotu powinnam wsiąść i
ruszyłam ostrożnym krokiem w jego kierunku. Im bardziej się zbliżałam, tym
więcej pojawiało się wątpliwości i strachu. Miałam porzucić ostoję, stabilność,
wspaniałą rodzinę na rzecz niewyjaśnionej zagadki. Zdawałam sobie sprawę z
mojej lekkomyślności, ale teraz nie mogłam się już wycofać. Nie po tych
wszystkich wydarzeniach. Przytuliłam mocno płaczącą Yennefer.
- Nie chcę
cię stracić przez jakiegoś psychola – szepnęła mi do ucha, mocniej łapiąc za
materiał mojej bluzki na plecach.
- Nie
stracisz. Obiecuję – zapewniłam ją, choć na tamtą chwilę sama nie byłam już
niczego pewna. – pisz do mnie codziennie.
Puściłam ją
powoli po czym wycierając moje mokre od łez, niebieskie oczy, weszłam na pokład
samolotu. Znalazłam moje miejsce i zajęłam je, opierając czoło o szybę. Jeszcze
chwilkę obserwowałam moją przyjaciółkę, jednak gdy usłyszałam komunikat o
starcie, ocknęłam się lekko i wzięłam głęboki wdech. Musiałam być od tej pory
dzielna, a strach stał się moim najgorszym wrogiem.
***
Floryda była całkiem innym
miejscem niż Des Moines. Już na same powitanie uderzyły mnie rozgrzewające
promienie słońca, niebo było nieskazitelnie czyste, tak samo jak i powietrze.
Ludzie wydawali się być radośni, zadowoleni ze swojego pobytu w stolicy.
Wszędzie roiło się od turystów, z każdej strony można było usłyszeć całkiem
obcy język. Ruszyłam ze swoją grupą do owego autokaru, który miał mnie dowieść
do Port St. Joe. Stał zaparkowany niedaleko samolotu, więc oddając kierowcy
swój bagaż, sama wsiadłam do środka i usiadłam na jednym z wolnych siedzeń.
Usłyszawszy wibracje w telefonie, wyciągnęłam go, a moje serce ponownie zaczęło
dygotać. Ta sama strona, ten sam rozmówca.
Dr.W:
Jak podoba Ci się Floryda?
User:
Skąd wiesz gdzie jestem?
Dr.W:
Och… masz włączoną lokalizację.
Co?! Szybko
otworzyłam podręczny panel. Faktycznie, udostępnianie lokalizacji było
włączone. Pewnie uaktywniłam ją przypadkiem, ustawiając jasność ekranu, bo obie
opcje były tuż obok siebie.
User:
Faktycznie, gapa ze mnie…
Dr.W:
Mogę poznać Twoje plany?
User:
Chcę skontaktować się z policją.
Dr.W:
To nic nie da.
User:
Mam zamiar spytać ich, czy schwytali Jeffa, skoro Ty nie chcesz mi nic
powiedzieć.
Dr.W:
Mówię Ci, że to nic nie da.
User:
Więc pomóż mi.
Dr.W:
Chcesz mieć ładny uśmiech? :)
User:
Co?
Dr.W:
Chcesz mieć ładny uśmiech? :) :)
User:
Mówisz o tym, co Jeff sobie zrobił?
Dr.W:
:)
User:
Przestań, przerażasz mnie, Liu…
Dr.W:
:) He, He.
Dr.W:
-Wylogowany-
„Biedny. On
chyba też postradał zmysły przez swoją przeszłość… Już za dwie godziny będę na
miejscu. Wytrzymaj, Sally.”
Po całodniowej, ciężkiej podróży w końcu znalazłam się na miejscu. Hostel, w którym się zatrzymałam, nie był jakiś bardzo prestiżowy; mieścił się w bocznej uliczce nieciekawej dzielnicy, otoczony starym domostwem i właściwie brakiem jakichkolwiek sklepów czy atrakcji. No cóż, ważne, że żądali mało pieniędzy. Zabrałam swoje wszystkie oszczędności w nadziei, że wystarczą. Na szczęście tuż przed wyjazdem rodzice poratowali parunastoma dolarami, więc zdawało mi się, że to wystarczy na okres pobytu tutaj zwłaszcza, że nie przyjechałam by korzystać z drogich rozrywek, basenów czy restauracji. Meldując się w recepcji, otrzymałam dwa komplety kluczy poczym ruszyłam na drugie piętro. Pokój „29” nie powalał przestrzenią, ale był właściwie idealny jak na moje potrzeby. Rzuciłam w kąt pakunki, nie mając już siły na jakąkolwiek organizację. Zamknęłam się od środka i wygrzebując z bagażu jedynie koszulę do spania, przebrałam się i położyłam spać.
***
Po całodniowej, ciężkiej podróży w końcu znalazłam się na miejscu. Hostel, w którym się zatrzymałam, nie był jakiś bardzo prestiżowy; mieścił się w bocznej uliczce nieciekawej dzielnicy, otoczony starym domostwem i właściwie brakiem jakichkolwiek sklepów czy atrakcji. No cóż, ważne, że żądali mało pieniędzy. Zabrałam swoje wszystkie oszczędności w nadziei, że wystarczą. Na szczęście tuż przed wyjazdem rodzice poratowali parunastoma dolarami, więc zdawało mi się, że to wystarczy na okres pobytu tutaj zwłaszcza, że nie przyjechałam by korzystać z drogich rozrywek, basenów czy restauracji. Meldując się w recepcji, otrzymałam dwa komplety kluczy poczym ruszyłam na drugie piętro. Pokój „29” nie powalał przestrzenią, ale był właściwie idealny jak na moje potrzeby. Rzuciłam w kąt pakunki, nie mając już siły na jakąkolwiek organizację. Zamknęłam się od środka i wygrzebując z bagażu jedynie koszulę do spania, przebrałam się i położyłam spać.
Obudziły mnie promienie słońca,
które brutalnie wdarły się do mojego pokoju i dopadły się mych zamkniętych powiek.
Mechanicznie położyłam dłoń na twarzy chroniąc ją od nadmiernego ciepła i
przewróciłam się na drogi bok, mozolnie budząc się do świata żywych. Zegar na
ścianie poinformował mnie, że już krótko przed południem, więc zwlokłam się z
łóżka i udałam do łazienki. Po krótkiej toalecie, ubrałam się porządnie i
zgarniając jedynie telefon, portfel i klucze. Zeszłam do recepcji i przystałam
na chwileczkę. Portier był już grubo po 60tce, wychudzony, bez jakiegokolwiek
wyrazu twarzy, tak, jakby był zmęczony życiem. Cóż, jeżeli pracuje tu od dawna,
być może mógłby mi pomóc…
-
Przepraszam, czy wie pan gdzie w Port St. Joe znajduje się komenda główna?
Staruszek
zmierzył mnie nieufnie, ale po chwili resztkami sił postanowił unieść swoje
kąciki ust w niemrawym uśmiechu.
-
Oczywiście. Policja znajduje się kawałek stąd, znajdziesz ją przy ulicy Williams’a Ave. Numer 410.
- Dziękuję.
Hm, to było
całkiem proste. Wyciągnęłam telefon, by wpisać w mapach adres „410 Williams Ave” i opuściłam teren hostelu.
Rozejrzałam się dookoła i ruszyłam w sugerowaną przez moją nawigację stronę.
Szłam długą ulicą, wyłożoną jedynie nierównym, popękanym brukiem. Po obu
stronach mijałam kamienice, które nie miały nic wspólnego z tymi wszystkimi,
pięknymi, florydzkimi, nadmorskimi apartamentami…
Na szczęście
kiedy wyszłam z tych slumsów na jedną z główniejszych ulic, mogłam zacząć napawać
się pięknem reklamowanym przez wszystkie oferty pobytu na Florydzie. Tu nie
było szarych oparów, unoszącej się, gęstej mgły ani zapachu stęchlizny w
powietrzu. Wszystko stało się świeże, nowe, wymuskane przez tych, do których
należało dbanie o renomę tak popularnego stanu. Zorientowałam się w moim
położeniu. Rozejrzałam się po tabliczkach informacyjnych i zauważywszy boczny
budynek z napisem „Williams Ave 401”,
ruszyłam tam pośpiesznie, w poszukiwaniu numeru 410. Daleko szukać nie musiałam
– dobrze oznaczona „komenda głównej policji w Port St. Joe” znajdowała się tuż
naprzeciw tej, którą zaważyłam jako pierwszą. Na parkingu obok stało parę radiowozów
i prywatnych samochodów. Zastanowiłam się w duchu raz jeszcze i bardzo
ostrożnie weszłam do środka. Każdy był zajęty sobą, paru policjantów stało i
rozmawiało z naocznymi świadkami jakiegoś zdarzenia, ja zaś minęłam ich
wszystkich poszukując pomieszczenia z czymś w rodzaju pomocy. Gdy zauważyłam
drzwi z napisem „BIURO”, postanowiłam zapukać i z dozą nieśmiałości weszłam do
środka.
-
Przepraszam – zaczęłam cichym, niemrawym głosem. – czy można zająć chwilkę?
Kobieta spojrzała
na mnie spod okularów i skinęła głową.
- Proszę. W
czym mogę pomóc?
Usiadłam
chwiejnie na fotelu obok, zastanawiając się chwilę od czego zacząć mój wywód.
Byłam przygotowana na to, że za moment ktoś mnie stąd wywali, ale… co mi
szkodziło spróbować?
- Widzi
pani, ja w dość nietypowej sprawie… Czy w 2006 roku aresztowaliście kogoś, o
imieniu i nazwisku Jeffrey Woods…?
Kobieta
zmarszczyła brwi i z zaskoczeniem, przyjrzała się mi.
- Wie pani
co, pracuję tu dopiero od trzech lat, więc nie wiem… Ale myślę, że mogłabym to sprawdzić
w aktach.
Wstałam
entuzjastycznie i skierowałam się za towarzyszką. Zaprowadziła mnie do
pomieszczenia służbowego, jednak mi kazała poczekać przy wyjściu, tłumacząc, że
są tu przechowywane informacje dostępne tylko dla personelu. Zaczekałam na nią
parę minut, a gdy wyszła, trzymała w rękach szarą kartotekę.
- No cóż –
zaczęła, patrząc na kopertę. – sprawdzałam to dwa razy w danych komputera.
Rzeczywiście, w 2006 roku Jeffrey był poszukiwany za morderstwo rodziny i
sąsiedztwa, ale 28 grudnia został oznaczony jako zmarły.
- Jeffrey Woods
nie żyje? – powtórzyłam drżącym, załamującym się głosem.
- Tak, od
prawie dziewięciu lat. Czy mogę jeszcze w czymś pomóc?
- Nie, w
takim razie dziękuję – odrzekłam i ukłoniłam się lekko, kierując się zaraz
potem do wyjścia. I co, to już? Tyle? Zagadka rozwiązania? Taki ma być finał
mojej dwutysięczno milowej podróży w poszukiwaniu wielkiego Jeffa The Killera? Usiadłam
na murku przed komendą, a moje oczy ponownie zaszły mgłą. Wyciągnęłam telefon,
a tam czekała mnie kolejna, niemiła niespodzianka.
Dr.W:
I jak, dowiedziałaś się czegoś?
User:
Znowu mam włączoną lokalizację, co?
Dr.W:
:)
User:
Liu, przykro mi, ale Jeff nie żyje. To koniec, wracam do Iowa.
Dr.W:
Myślałem, że jesteś bardziej bystra.
User:
?
Dr.W:
Mówiłem, że na policji niczego się nie dowiesz.
User:
Dowiedziałam się. Jeffrey Woods nie żyje. Od grudnia, 2006.
Dr.W:
Widzę, że muszę Ci wszystko podkładać pod nos… Może powinnaś wybrać się do
zajazdu taksówek na drugim końcu Williams Ave?
Dr.W:
-wylogowany-
Co to miało
znaczyć? Coś nakazywało mi iść do tych cholernych taksówek. Ruszyłam żwawym
tempem przed siebie, mijając po obu stronach coraz to niższe numery ulicy Williams Ave. Wtem na końcu ulicy
zauważyłam postój samochodów „taxi”, więc podeszłam bliżej, ze zdezorientowaniem
szukając tego „czegoś”, co miałoby mi pomóc w zrozumieniu „Dr.W”. Mój telefon znowu
dał o sobie znać.
Dr.W:
Spójrz na prawo. Widzisz za drzewem czarny samochód z przyciemnionymi szybami i
otwartymi, tylnymi drzwiami?
Automatycznie moja głowa obróciła się w prawą stronę i faktycznie moim oczom ukazał się opisany przez Liu powóz.
User:
Widzę.
Dr.W:
Wsiądź do niego. Tylko bez zbędnych pytań, proszę.
Dr.W:
-Wylogowany-
Zaczęłam się
zastanawiać, czy aby to, co robię, nie jest już przesadą. Miałam wsiąść do
obcego auta, które… najwidoczniej prowadzone było przez Liu? Niby jak inaczej
mógł znać moje dokładne położenie, gdyby mnie nie obserwował? Jemu chyba mogłam
ufać… Ostrożnie wsiadłam do samochodu. Miałam cichą nadzieję, że zobaczę kim
jest kierowca, poznam go, jednak przednie siedzenie było oddzielone ciemną
szybą, nie pozwalającą mi na zobaczenie czegokolwiek. Zamknęłam drzwi i
ruszyliśmy. Siedziałam sztywno sparaliżowana strachem. Byłam przerażona i w
jednej chwili chciałam wysiąść, wrócić do mamy i zapomnieć o tym wszystkim. Ale
nie mogłam stchórzyć, nie teraz, Sally!
Zdawało mi
się, że wyjechaliśmy troszkę na obrzeża miasta. Ślimaczyliśmy się leśną drogą,
która z każdym centymetrem zwężała się, dając więcej miejsca dla dzikiego lasu.
W końcu zatrzymaliśmy się przed ogromnym dębem, który odcinał dalszą ścieżkę.
Machinalnie odblokowałam telefon, oczekując kolejnej wskazówki.
Dr.W:
Dalej musisz iść sama. Nie zbaczaj z kierunku, idź cały czas przed siebie i nie
obracaj się…
Drżącą ręką
sięgnęłam po klamkę, by móc wyjść. Zrobiłam to szybko, ponieważ zdawało mi się,
że wszędzie będzie lepiej niż w tym samochodzie. Ruszyłam przed siebie, czując
jak przez całe moje ciało przechodzą dreszcze. Szłam wciąż prosto i po
przemaszerowaniu kilkuset metrów, zauważyłam „coś” imitujące dom z bali.
Schroniony pod konarami gęsto osadzonych drzew już dawno zapomniał o swojej
świetności. Wyglądał na typową, opuszczoną, leśną chatkę, tyle że z zabitymi
oknami. Weszłam na pozostałości werandy i położyłam dłoń na drzwiach. Pchnęłam
je lekko, a gdy te się otworzyły, pierwsze co poczułam, to kłęby kurzu unoszące
się w powietrzu. Powstrzymałam się od kaszlnięcia. W pomieszczeniu było
całkowicie ciemno, jedynie uchylone teraz drzwi wpuściły do środka podłużny
promień słońca. Po omacku zaczęłam szukać jakiegoś włącznika, jednak na próżno.
Przymknęłam lekko drzwi tak, by wciąż dawały jakieś naturalne światło i
wyciągnęłam telefon, oświetlając sobie drogę przede mną wyświetlaczem.
Ostrożnie wciąż posuwałam się wprzód, jednak gdy zauważyłam przed sobą fotel i
kontury mężczyzny siedzącego na nim, stanęłam jak wryta i powoli zaczęłam się
cofać. Strach ogarnął mnie całą, mój oddech stał się głośny i nierówny.
- Długo mnie
szukałaś? – usłyszałam dość niski, męski głos, pozbawiony jakichkolwiek emocji.
Sparaliżował mnie. Poczułam niemoc w nogach, które ugięły się pode mną i w jednej
chwili runęłam na ziemię. Kontur mężczyzny ani drgnął. Moje zmysły w
ciemnościach wyostrzyły się, zaczęłam słyszeć i czuć mieszankę dźwięków i
zapachów, wszystko ze sobą współgrało, przeszywając mnie na wskroś.
- J…eff? –
wyjąkałam z trudem. Rozdygotanymi rękoma podparłam się i spróbowałam wstać, jednak
na marne.
- A
spodziewałaś się kogoś jeszcze? Jeśli tak, to wybacz. Aktualnie pomieszkuję
sam. - Znów ten sam głos. Ten głos, który docierał do mojego mózgu i
przyprawiał mnie całkowitą dezorientację.
– Jeszcze nikt nigdy nie dotarł tak daleko. Doceniam twój zapał.
- Jeff –
szepnęłam bezdźwięcznie. W tej chwili tylko na to było mnie stać.
- Po co to
wszystko? – spytał, a jego cień poruszył się. Przeczołgałam się pod ścianę,
oparłam się o nią plecami, z oddali obserwując niespokojną już posturę Jeffa. –
Odpowiadaj, jak pytam.
- Byłam
ciekawa, czy istniejesz naprawdę – jęknęłam drżącym, zrozpaczonym głosem.
- Istnieję,
ale dla całego świata już nie żyję.
Mężczyzna
podniósł się z fotela i odwrócił w moją stronę. Jego twarz wciąż tkwiła w
mroku. Zaczęłam się trząść, a łzy same popłynęły z moich oczu. Jeffrey kroczył
w moją stronę, a ja, sunąc rękoma wzdłuż ściany, podniosłam się z trudem na własne
nogi. Powoli postać stawała się dla mnie widoczna. On naprawdę… nie miał
powiek! Jego oczy były zimne, poranione. Blada skóra stanowiła kontrast dla
czarnych, nieco dłuższych włosów, a jego nienaturalny, krwawy uśmiech rozciągał
się aż po same kości policzkowe. Wrzasnęłam z przerażenia, gdy stanął ze mną
twarzą w twarz. Był znacznie wyższy ode mnie, ubrany w siwą bluzę, która być
może kiedyś była nawet biała. Odwróciłam głowę od niego, nie mogąc znieść widoku
tak oszpeconej twarzy. W Internecie to wszystko wyglądało inaczej. Jeff The
Killer stał się idolem dla fanów anime, tworzył idealny motyw do mangi, ale
zobaczyć taki przypadek w rzeczywistości, z takiego bliska, przyprawiał wręcz o
dreszcze. Z ust mężczyzny wydobył się cichy, lubieżny chichot.
- Nie
podobam ci się? – spytał, łapiąc mnie w jednej chwili za szyję. Zacisnął swoją dużą,
silną dłoń i podniósł mnie parę centymetrów nad ziemię. Zaczęłam się wierzgać i
płakać, prosząc go, by mnie puścił. – szkoda, że muszę cię zabić. Ale sama
przyszłaś, prawda?
- Jeff, nie
chciałam cię wydać policji, nie chciałam ci zaszkodzić… - łzy spływały po moich
policzkach i dłoni Jeffa, przez którą powoli traciłam oddech.
- Jesteś
naprawdę brzydka. Uśmiechnij się, już! – nakazał rozbawiony całą sytuacją.
Wymusiłam uśmiech, choć musiało wyglądać to naprawdę idiotycznie. Jeffrey
sięgnął wolną ręką do kieszeni, z której wyciągnął niedużych rozmiarów nóż.
Widząc go kącikiem oka, z jeszcze większą paniką zaczęłam się rzucać, kręcąc przecząco
głową.
- Pomogę ci,
bo tobie to słabo wychodzi… - stwierdził z zawodem, przykładając ostrze do
moich ust. – Otwórz!
- Jeff! –
krzyknęłam ponownie. Zaczęło brakować mi tchu, kręciło mi się w głowie, moje
ruchy stały się coraz słabsze. – A co z Liu?!
Morderca
momentalnie wypuścił mnie z uścisku, a ja upadłam boleśnie na ziemię. Chwyciłam
się lekko za szyję, biorąc haust powietrza.
- Liu… on i
tak nie żyje.
jak zwykle świetnie! Czekam na następny rozdział z niecierpliwością. :)
OdpowiedzUsuńDreszcze Sara. Zamarło mi się. Teraz w tej chwili pisz dalej, bo zabiję. TERAZ!
OdpowiedzUsuńTo było niesamowite <3
OdpowiedzUsuńOsz kó*wa! Jeff! Nareszcie! :-) <3
OdpowiedzUsuńXD Rinkashi
Omg <3
OdpowiedzUsuńOmg o boże serio tak wygląda to ludzie z anime by byli załamani
OdpowiedzUsuń