Rozdział V

Świadomość posiadania ważnego biletu na lot do Port St. Joe powodował, że czas wcale nie dłużył się jakoś bardzo dokuczliwie. W końcu miejsce w samolocie miałam już zapewnione, znalazłam również w miarę tani hostel, w którym wynajęłam pokój początkowo na trzy noce. Wszystko musiałam planować z rozwagą, nie chciałam spać gdzieś na dworcach, a sama nie miałam pojęcia ile czasu zejdzie mi na Florydzie. Jednakże wciąż najtrudniejsze co mnie wówczas czekało, to rozmowa z rodzicami. W dalszym ciągu nie wiedzieli o moim wyjeździe, mimo że ja zaczęłam już pakowanie. Odkopałam na dnie garderoby walizkę na kółkach, poczym zaczęłam pakować najpotrzebniejsze rzeczy. Nie chciałam  brać ze sobą całej szafy, więc starałam się ograniczać jedynie do ubrań i przedmiotów, które naprawdę będą mi potrzebne. Gdy usłyszałam pukanie do drzwi, przerwałam na chwilkę i płynnym ruchem nogi wsunęłam walizkę pod łóżko. Po chwili ujrzałam moją mamę, która nieśmiało wsunęła głowę do mojego pokoju, jakby wciąż czekała na pozwolenie wkroczenia dalej. Roześmiałam się i usiadłam na łóżko.
- No już wejdź.
- Co robisz? – spytała, zajmując miejsce obok mnie.
- Kontaktowałam się z Niną, zaprasza mnie do siebie na jakiś czas – zaczęłam, czując jak moje ciało oblewa zimny pot. Przełknęłam głośno ślinę, oczekując jakiejkolwiek reakcji.
- Z Niną? Z Dakoty Południowej? Przecież to kawał drogi stąd.
- Wiem, ale samolotem szybko pójdzie. Chcę wykorzystać czas wolny przed pójściem na uniwersytet. – westchnęłam, wyciągając spod łóżka bagaż. Nie było sensu dalej tego wszystkiego ukrywać. – przecież będziemy w kontakcie.
- Kiedy planujesz wyjazd?
- Za dwa tygodnie. Chyba, że coś szybciej się zwolni, to wtedy zostanę poinformowana. Dzięki, że nie robisz większych problemów – zaśmiałam się cicho. Od zawsze miałam doskonałe relacje z moją mamą. Nasze więzi były bardzo silne, obie nie wyobrażałyśmy sobie życia bez drugiej. Z tatą było podobnie, choć on, jak na faceta przystało, nigdy nie okazywał mi otwarcie uczuć ani nie wypytywał o prywatne życie. On stał jedynie na „straży moralności” w razie jakiegoś, nowopoznanego przeze mnie chłopaka.  Wszystko to sprawiało, że czułam się okropnie z myślą, że muszę ich okłamywać. Jednak robiłam to dla ich dobra. Nie wyobrażałam sobie tego, jak zareagowaliby na wieść, że ich jedyna córka chce przemierzyć prawie dwa tysiące mil tylko po to, aby znaleźć gościa, który wyrywa innym flaki poczym wkłada nóż do buzi i wycina paradoksalny uśmiech. Zacisnęłam pięści na pościeli, powstrzymując się od płaczu.
- Jesteś dorosła, a ja ci ufam. Tylko proszę, odzywaj się do nas – skwitowała. Widziałam, jak walczy ze sobą by nie powiedzieć „nigdzie nie jedziesz! Jesteś moją małą córeczką i zostajesz tu, w Iowa”. Cudowne było to, jak bardzo starała się dać mi swobodę z tytułu mojej pełnoletniości, pomimo że tak cholernie się o mnie martwiła. A ja? Jak jej się odpłacałam? Kłamstwem prosto w oczy …?
Przetarłam prędko dłonią twarz i wstałam, by ochłonąć.
      Nadszedł dzień wyjazdu. Pożegnawszy się z samego rana z moim pokojem i rodzicami, wyszłam z domu. Na zewnątrz czekała na mnie Yennefer, która zgodziła się odprowadzić mnie na samolot, pomimo tak wczesnej godziny. Z sentymentem zerknęłam jeszcze na całe, pobliskie otoczenie. Co, jeżeli popełniam błąd? Co, jeżeli naprawdę sama podkładam się mordercy pod nóż…?
- Wszystko dobrze? – spytała z troską brunetka.
- Jasne, możemy ruszać – westchnęłam głośno.
Gdy doszłyśmy na lotnisko, zorientowałam się do którego samolotu powinnam wsiąść i ruszyłam ostrożnym krokiem w jego kierunku. Im bardziej się zbliżałam, tym więcej pojawiało się wątpliwości i strachu. Miałam porzucić ostoję, stabilność, wspaniałą rodzinę na rzecz niewyjaśnionej zagadki. Zdawałam sobie sprawę z mojej lekkomyślności, ale teraz nie mogłam się już wycofać. Nie po tych wszystkich wydarzeniach. Przytuliłam mocno płaczącą Yennefer.
- Nie chcę cię stracić przez jakiegoś psychola – szepnęła mi do ucha, mocniej łapiąc za materiał  mojej bluzki na plecach.
- Nie stracisz. Obiecuję – zapewniłam ją, choć na tamtą chwilę sama nie byłam już niczego pewna. – pisz do mnie codziennie.
Puściłam ją powoli po czym wycierając moje mokre od łez, niebieskie oczy, weszłam na pokład samolotu. Znalazłam moje miejsce i zajęłam je, opierając czoło o szybę. Jeszcze chwilkę obserwowałam moją przyjaciółkę, jednak gdy usłyszałam komunikat o starcie, ocknęłam się lekko i wzięłam głęboki wdech. Musiałam być od tej pory dzielna, a strach stał się moim najgorszym wrogiem.

***
      Floryda była całkiem innym miejscem niż Des Moines. Już na same powitanie uderzyły mnie rozgrzewające promienie słońca, niebo było nieskazitelnie czyste, tak samo jak i powietrze. Ludzie wydawali się być radośni, zadowoleni ze swojego pobytu w stolicy. Wszędzie roiło się od turystów, z każdej strony można było usłyszeć całkiem obcy język. Ruszyłam ze swoją grupą do owego autokaru, który miał mnie dowieść do Port St. Joe. Stał zaparkowany niedaleko samolotu, więc oddając kierowcy swój bagaż, sama wsiadłam do środka i usiadłam na jednym z wolnych siedzeń. Usłyszawszy wibracje w telefonie, wyciągnęłam go, a moje serce ponownie zaczęło dygotać. Ta sama strona, ten sam rozmówca.
Dr.W: Jak podoba Ci się Floryda?
User: Skąd wiesz gdzie jestem?
Dr.W: Och… masz włączoną lokalizację.
Co?! Szybko otworzyłam podręczny panel. Faktycznie, udostępnianie lokalizacji było włączone. Pewnie uaktywniłam ją przypadkiem, ustawiając jasność ekranu, bo obie opcje były tuż obok siebie.
User: Faktycznie, gapa ze mnie…
Dr.W: Mogę poznać Twoje plany?
User: Chcę skontaktować się z policją.
Dr.W: To nic nie da.
User: Mam zamiar spytać ich, czy schwytali Jeffa, skoro Ty nie chcesz mi nic powiedzieć.
Dr.W: Mówię Ci, że to nic nie da.
User: Więc pomóż mi.
Dr.W: Chcesz mieć ładny uśmiech? :)
User: Co?
Dr.W: Chcesz mieć ładny uśmiech? :) :)
User: Mówisz o tym, co Jeff sobie zrobił?
Dr.W: :)
User: Przestań, przerażasz mnie, Liu…
Dr.W: :) He, He.
Dr.W: -Wylogowany-
„Biedny. On chyba też postradał zmysły przez swoją przeszłość… Już za dwie godziny będę na miejscu. Wytrzymaj, Sally.”

***

      Po całodniowej, ciężkiej podróży w końcu znalazłam się na miejscu. Hostel, w którym się zatrzymałam, nie był jakiś bardzo prestiżowy; mieścił się w bocznej uliczce nieciekawej dzielnicy, otoczony starym domostwem i właściwie brakiem jakichkolwiek sklepów czy atrakcji. No cóż, ważne, że żądali mało pieniędzy. Zabrałam swoje wszystkie oszczędności w nadziei, że wystarczą. Na szczęście tuż przed wyjazdem rodzice poratowali parunastoma dolarami, więc zdawało mi się, że to wystarczy na okres pobytu tutaj zwłaszcza, że nie przyjechałam by  korzystać z drogich rozrywek, basenów czy restauracji. Meldując się w recepcji, otrzymałam dwa komplety kluczy poczym ruszyłam na drugie piętro. Pokój „29” nie powalał przestrzenią, ale był właściwie idealny jak na moje potrzeby. Rzuciłam w kąt pakunki, nie mając już siły na jakąkolwiek organizację. Zamknęłam się od środka i wygrzebując z bagażu jedynie koszulę do spania, przebrałam się i położyłam spać.

      Obudziły mnie promienie słońca, które brutalnie wdarły się do mojego pokoju i dopadły się mych zamkniętych powiek. Mechanicznie położyłam dłoń na twarzy chroniąc ją od nadmiernego ciepła i przewróciłam się na drogi bok, mozolnie budząc się do świata żywych. Zegar na ścianie poinformował mnie, że już krótko przed południem, więc zwlokłam się z łóżka i udałam do łazienki. Po krótkiej toalecie, ubrałam się porządnie i zgarniając jedynie telefon, portfel i klucze. Zeszłam do recepcji i przystałam na chwileczkę. Portier był już grubo po 60tce, wychudzony, bez jakiegokolwiek wyrazu twarzy, tak, jakby był zmęczony życiem. Cóż, jeżeli pracuje tu od dawna, być może mógłby mi pomóc…
- Przepraszam, czy wie pan gdzie w Port St. Joe znajduje się komenda główna?
Staruszek zmierzył mnie nieufnie, ale po chwili resztkami sił postanowił unieść swoje kąciki ust w niemrawym uśmiechu.
- Oczywiście. Policja znajduje się kawałek stąd, znajdziesz ją przy ulicy Williams’a Ave. Numer 410.
- Dziękuję.
Hm, to było całkiem proste. Wyciągnęłam telefon, by wpisać w mapach adres „410 Williams Ave” i opuściłam teren hostelu. Rozejrzałam się dookoła i ruszyłam w sugerowaną przez moją nawigację stronę. Szłam długą ulicą, wyłożoną jedynie nierównym, popękanym brukiem. Po obu stronach mijałam kamienice, które nie miały nic wspólnego z tymi wszystkimi, pięknymi, florydzkimi, nadmorskimi apartamentami…
Na szczęście kiedy wyszłam z tych slumsów na jedną z główniejszych ulic, mogłam zacząć napawać się pięknem reklamowanym przez wszystkie oferty pobytu na Florydzie. Tu nie było szarych oparów, unoszącej się, gęstej mgły ani zapachu stęchlizny w powietrzu. Wszystko stało się świeże, nowe, wymuskane przez tych, do których należało dbanie o renomę tak popularnego stanu. Zorientowałam się w moim położeniu. Rozejrzałam się po tabliczkach informacyjnych i zauważywszy boczny budynek  z napisem „Williams Ave 401”, ruszyłam tam pośpiesznie, w poszukiwaniu numeru 410. Daleko szukać nie musiałam – dobrze oznaczona „komenda głównej policji w Port St. Joe” znajdowała się tuż naprzeciw tej, którą zaważyłam jako pierwszą. Na parkingu obok stało parę radiowozów i prywatnych samochodów. Zastanowiłam się w duchu raz jeszcze i bardzo ostrożnie weszłam do środka. Każdy był zajęty sobą, paru policjantów stało i rozmawiało z naocznymi świadkami jakiegoś zdarzenia, ja zaś minęłam ich wszystkich poszukując pomieszczenia z czymś w rodzaju pomocy. Gdy zauważyłam drzwi z napisem „BIURO”, postanowiłam zapukać i z dozą nieśmiałości weszłam do środka.
- Przepraszam – zaczęłam cichym, niemrawym głosem. – czy można zająć chwilkę?
Kobieta spojrzała na mnie spod okularów i skinęła głową.
- Proszę. W czym mogę pomóc?
Usiadłam chwiejnie na fotelu obok, zastanawiając się chwilę od czego zacząć mój wywód. Byłam przygotowana na to, że za moment ktoś mnie stąd wywali, ale… co mi szkodziło spróbować?
- Widzi pani, ja w dość nietypowej sprawie… Czy w 2006 roku aresztowaliście kogoś, o imieniu i nazwisku Jeffrey Woods…?
Kobieta zmarszczyła brwi i z zaskoczeniem, przyjrzała się mi.
- Wie pani co, pracuję tu dopiero od trzech lat, więc nie wiem… Ale myślę, że mogłabym to sprawdzić w aktach.
Wstałam entuzjastycznie i skierowałam się za towarzyszką. Zaprowadziła mnie do pomieszczenia służbowego, jednak mi kazała poczekać przy wyjściu, tłumacząc, że są tu przechowywane informacje dostępne tylko dla personelu. Zaczekałam na nią parę minut, a gdy wyszła, trzymała w rękach szarą kartotekę.
- No cóż – zaczęła, patrząc na kopertę. – sprawdzałam to dwa razy w danych komputera. Rzeczywiście, w 2006 roku Jeffrey był poszukiwany za morderstwo rodziny i sąsiedztwa, ale 28 grudnia został oznaczony jako zmarły.
- Jeffrey Woods nie żyje? – powtórzyłam drżącym, załamującym się głosem.
- Tak, od prawie dziewięciu lat. Czy mogę jeszcze w czymś pomóc?
- Nie, w takim razie dziękuję – odrzekłam i ukłoniłam się lekko, kierując się zaraz potem do wyjścia. I co, to już? Tyle? Zagadka rozwiązania? Taki ma być finał mojej dwutysięczno milowej podróży w poszukiwaniu wielkiego Jeffa The Killera? Usiadłam na murku przed komendą, a moje oczy ponownie zaszły mgłą. Wyciągnęłam telefon, a tam czekała mnie kolejna, niemiła niespodzianka.
Dr.W: I jak, dowiedziałaś się czegoś?
User: Znowu mam włączoną lokalizację, co?
Dr.W: :)
User: Liu, przykro mi, ale Jeff nie żyje. To koniec, wracam do Iowa.
Dr.W: Myślałem, że jesteś bardziej bystra.
User: ?
Dr.W: Mówiłem, że na policji niczego się nie dowiesz.
User: Dowiedziałam się. Jeffrey Woods nie żyje. Od grudnia, 2006.
Dr.W: Widzę, że muszę Ci wszystko podkładać pod nos… Może powinnaś wybrać się do zajazdu taksówek na drugim końcu Williams Ave?
Dr.W: -wylogowany-
Co to miało znaczyć? Coś nakazywało mi iść do tych cholernych taksówek. Ruszyłam żwawym tempem przed siebie, mijając po obu stronach coraz to niższe numery ulicy Williams Ave. Wtem na końcu ulicy zauważyłam postój samochodów „taxi”, więc podeszłam bliżej, ze zdezorientowaniem szukając tego „czegoś”, co miałoby mi pomóc w zrozumieniu „Dr.W”. Mój telefon znowu dał o sobie znać.
Dr.W: Spójrz na prawo. Widzisz za drzewem czarny samochód z przyciemnionymi szybami i otwartymi, tylnymi drzwiami?
Automatycznie moja głowa obróciła się w prawą stronę i faktycznie moim oczom ukazał się opisany przez Liu powóz.
User: Widzę.
Dr.W: Wsiądź do niego. Tylko bez zbędnych pytań, proszę.
Dr.W: -Wylogowany-
Zaczęłam się zastanawiać, czy aby to, co robię, nie jest już przesadą. Miałam wsiąść do obcego auta, które… najwidoczniej prowadzone było przez Liu? Niby jak inaczej mógł znać moje dokładne położenie, gdyby mnie nie obserwował? Jemu chyba mogłam ufać… Ostrożnie wsiadłam do samochodu. Miałam cichą nadzieję, że zobaczę kim jest kierowca, poznam go, jednak przednie siedzenie było oddzielone ciemną szybą, nie pozwalającą mi na zobaczenie czegokolwiek. Zamknęłam drzwi i ruszyliśmy. Siedziałam sztywno sparaliżowana strachem. Byłam przerażona i w jednej chwili chciałam wysiąść, wrócić do mamy i zapomnieć o tym wszystkim. Ale nie mogłam stchórzyć, nie teraz, Sally!
Zdawało mi się, że wyjechaliśmy troszkę na obrzeża miasta. Ślimaczyliśmy się leśną drogą, która z każdym centymetrem zwężała się, dając więcej miejsca dla dzikiego lasu. W końcu zatrzymaliśmy się przed ogromnym dębem, który odcinał dalszą ścieżkę. Machinalnie odblokowałam telefon, oczekując kolejnej wskazówki.
Dr.W: Dalej musisz iść sama. Nie zbaczaj z kierunku, idź cały czas przed siebie i nie obracaj się…
Drżącą ręką sięgnęłam po klamkę, by móc wyjść. Zrobiłam to szybko, ponieważ zdawało mi się, że wszędzie będzie lepiej niż w tym samochodzie. Ruszyłam przed siebie, czując jak przez całe moje ciało przechodzą dreszcze. Szłam wciąż prosto i po przemaszerowaniu kilkuset metrów, zauważyłam „coś” imitujące dom z bali. Schroniony pod konarami gęsto osadzonych drzew już dawno zapomniał o swojej świetności. Wyglądał na typową, opuszczoną, leśną chatkę, tyle że z zabitymi oknami. Weszłam na pozostałości werandy i położyłam dłoń na drzwiach. Pchnęłam je lekko, a gdy te się otworzyły, pierwsze co poczułam, to kłęby kurzu unoszące się w powietrzu. Powstrzymałam się od kaszlnięcia. W pomieszczeniu było całkowicie ciemno, jedynie uchylone teraz drzwi wpuściły do środka podłużny promień słońca. Po omacku zaczęłam szukać jakiegoś włącznika, jednak na próżno. Przymknęłam lekko drzwi tak, by wciąż dawały jakieś naturalne światło i wyciągnęłam telefon, oświetlając sobie drogę przede mną wyświetlaczem. Ostrożnie wciąż posuwałam się wprzód, jednak gdy zauważyłam przed sobą fotel i kontury mężczyzny siedzącego na nim, stanęłam jak wryta i powoli zaczęłam się cofać. Strach ogarnął mnie całą, mój oddech stał się głośny i nierówny.
- Długo mnie szukałaś? – usłyszałam dość niski, męski głos, pozbawiony jakichkolwiek emocji. Sparaliżował mnie. Poczułam niemoc w nogach, które ugięły się pode mną i w jednej chwili runęłam na ziemię. Kontur mężczyzny ani drgnął. Moje zmysły w ciemnościach wyostrzyły się, zaczęłam słyszeć i czuć mieszankę dźwięków i zapachów, wszystko ze sobą współgrało, przeszywając mnie na wskroś.
- J…eff? – wyjąkałam z trudem. Rozdygotanymi rękoma podparłam się i spróbowałam wstać, jednak na marne.
- A spodziewałaś się kogoś jeszcze? Jeśli tak, to wybacz. Aktualnie pomieszkuję sam. - Znów ten sam głos. Ten głos, który docierał do mojego mózgu i przyprawiał mnie całkowitą dezorientację.  – Jeszcze nikt nigdy nie dotarł tak daleko. Doceniam twój zapał.
- Jeff – szepnęłam bezdźwięcznie. W tej chwili tylko na to było mnie stać.
- Po co to wszystko? – spytał, a jego cień poruszył się. Przeczołgałam się pod ścianę, oparłam się o nią plecami, z oddali obserwując niespokojną już posturę Jeffa. – Odpowiadaj, jak pytam.
- Byłam ciekawa, czy istniejesz naprawdę – jęknęłam drżącym, zrozpaczonym głosem.
- Istnieję, ale dla całego świata już nie żyję.
Mężczyzna podniósł się z fotela i odwrócił w moją stronę. Jego twarz wciąż tkwiła w mroku. Zaczęłam się trząść, a łzy same popłynęły z moich oczu. Jeffrey kroczył w moją stronę, a ja, sunąc rękoma wzdłuż ściany, podniosłam się z trudem na własne nogi. Powoli postać stawała się dla mnie widoczna. On naprawdę… nie miał powiek! Jego oczy były zimne, poranione. Blada skóra stanowiła kontrast dla czarnych, nieco dłuższych włosów, a jego nienaturalny, krwawy uśmiech rozciągał się aż po same kości policzkowe. Wrzasnęłam z przerażenia, gdy stanął ze mną twarzą w twarz. Był znacznie wyższy ode mnie, ubrany w siwą bluzę, która być może kiedyś była nawet biała. Odwróciłam głowę od niego, nie mogąc znieść widoku tak oszpeconej twarzy. W Internecie to wszystko wyglądało inaczej. Jeff The Killer stał się idolem dla fanów anime, tworzył idealny motyw do mangi, ale zobaczyć taki przypadek w rzeczywistości, z takiego bliska, przyprawiał wręcz o dreszcze. Z ust mężczyzny wydobył się cichy, lubieżny chichot.
- Nie podobam ci się? – spytał, łapiąc mnie w jednej chwili za szyję. Zacisnął swoją dużą, silną dłoń i podniósł mnie parę centymetrów nad ziemię. Zaczęłam się wierzgać i płakać, prosząc go, by mnie puścił. – szkoda, że muszę cię zabić. Ale sama przyszłaś, prawda?
- Jeff, nie chciałam cię wydać policji, nie chciałam ci zaszkodzić… - łzy spływały po moich policzkach i dłoni Jeffa, przez którą powoli traciłam oddech.
- Jesteś naprawdę brzydka. Uśmiechnij się, już! – nakazał rozbawiony całą sytuacją. Wymusiłam uśmiech, choć musiało wyglądać to naprawdę idiotycznie. Jeffrey sięgnął wolną ręką do kieszeni, z której wyciągnął niedużych rozmiarów nóż. Widząc go kącikiem oka, z jeszcze większą paniką zaczęłam się rzucać, kręcąc przecząco głową.
- Pomogę ci, bo tobie to słabo wychodzi… - stwierdził z zawodem, przykładając ostrze do moich ust. – Otwórz!
- Jeff! – krzyknęłam ponownie. Zaczęło brakować mi tchu, kręciło mi się w głowie, moje ruchy stały się coraz słabsze. – A co z Liu?!
Morderca momentalnie wypuścił mnie z uścisku, a ja upadłam boleśnie na ziemię. Chwyciłam się lekko za szyję, biorąc haust powietrza.
- Liu… on i tak nie żyje.

6 komentarzy:

  1. jak zwykle świetnie! Czekam na następny rozdział z niecierpliwością. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dreszcze Sara. Zamarło mi się. Teraz w tej chwili pisz dalej, bo zabiję. TERAZ!

    OdpowiedzUsuń
  3. To było niesamowite <3

    OdpowiedzUsuń
  4. Osz kó*wa! Jeff! Nareszcie! :-) <3
    XD Rinkashi

    OdpowiedzUsuń
  5. Omg o boże serio tak wygląda to ludzie z anime by byli załamani

    OdpowiedzUsuń