Witajcie!
Ponownie Was przepraszam za czasową obsuwę, ale nie wyrabiam czasowo ze wszystkim... Niemniej jednak bardzo chętnie, zawsze wracam do tego bloga i piszę w KAŻDEJ wolnej chwili. Dziękuję Wam za motywujące komentarze, jesteście najlepsi na świecie :) Już od kolejnego rozdziału zacznie się prawdziwa akcja. Porwania, morderstwa.... Mam nadzieję, że tym razem czas oczekiwania na X rozdział nie będzie tak długi. Pozdrawiam.
________________________________________________________
Ciężko kontrolować swoje ruchy, zachowania
i gesty podczas snu. Cały czas w głowie miałam słowa Jeffa „dotknij mnie
gdziekolwiek i czymkolwiek, to pourywam ci wszystkie palce” niemniej jednak
złożyło się tak, że przebudziłam się nad ranem kurczowo wtulając się w klatkę
piersiową mordercy.
- Sally –
usłyszałam swoje imię, nie do końca jeszcze świadoma tego, co się stało. –
Sally, do kurwy nędzy, obudź się.
Otworzyłam
szerzej powieki i przeciągnęłam się, wciąż trzymając głowę blisko obojczyków
Jeffa. Moja noga zaś zgięta w kolanie ułożona była wygodnie na brzuchu mojego
towarzysza, co jeszcze bardziej go rozwścieczyło.
- Pożegnaj się ze swoimi kończynami – syknął groźnie, trzymając ręce
wysoko rozstawione w górze, jakby bał się, że poprzez dotknięcie mnie, zarazi
się jakąś śmiertelną chorobą. Momentalnie zaczęłam rozumieć, w jak
niekorzystnej pozycji się znalazłam. Odsunęłam się spokojnie, bez gwałtownych
ruchów, by dalej nie naginać przestrzeni osobistej Jeffa. Znowu te zawroty
głowy, brak oddechu i rozgrzane czoło, co nie było spowodowane jedynie duchotą
panującą w pomieszczeniu.
- Jeff… - jęknęłam
zachrypniętym, błagalnym głosem.- Naprawdę źle się czuję…
Mój towarzysz zerknął na mnie badawczo i przetarł lodowatymi palcami
moją górną wargę. Dopiero wtedy zauważyłam, że z nosa sączy mi się krew, która
teraz była również na paznokciach Jeffa.
- To pewnie osłabienie –
stwierdził z niezadowoleniem i westchnął. – Cholera, jesteś mi teraz potrzebna,
zdrowa i silna. Zrobiłaś to celowo?
- Tak, Jeffrey, celowo
smarkam krwią i mam gorączkę. Rozgryzłeś mnie, umiem chorować na zawołanie –
jęknęłam ironicznie, zaciskając palcami płatki nosa. Od zawsze miałam tendencje
do chorób. Zapadałam w infekcje częściej niż moi rówieśnicy, jednakże w sytuacji,
w jakiej się aktualnie znajdowałam, wolałam być w pełni sił i gotowości do
działania.
- Wezwę Slendera, on chyba
bardziej się na tym zna… - stwierdził z niezadowoleniem i poderwawszy się z
łóżka, udał się do głównego holu, zostawiając mnie samą. Ogarnęła mnie panika,
bałam się, że bez pomocy lekarza nie wyjdę z tego. Przez całe moje ciało
przechodziły nieprzyjemne drgawki, krew z nosa sączyła się gęstymi strugami, a
na skórze zaś zauważyłam bladoczerwone krostki. Zacisnęłam mocno powieki,
licząc na jakąkolwiek interwencję ze strony Jeffa. Choć z drugiej strony… po co
miałby to robić? Jemu i tak nie zależało na moim życiu.
***
- „Od dawna tak masz?”
- Tak, choruję od dziecka – Odparłam, z minuty na minutę czując się
fatalniej. Obok mojego łóżka stało wiadro, do którego regularnie nie tylko
smarkałam krwią, ale także tą samą substancją wymiotowałam. Slenderman siedział
obok mnie na łóżku i kręcił z niedowierzaniem głową, natomiast poirytowany pan
Woods stał pod ścianą ze skrzyżowanymi rękoma.
- „Jeff, ona musi uzupełnić płyny i zjeść coś normalnego. W najgorszym
przypadku będzie trzeba wziąć ją do szpitala…”
- I jak to sobie wyobrażasz?
Zaprowadzisz ją za rękę do pielęgniarki i rozbrzmisz jej w głowie „dzień dobry,
przyprowadziłem pacjentkę. Do widzenia”? – syknął w odpowiedzi.
- „Nie powiedziałem, że to ja
z nią pójdę”.
- Spójrz na nas – obruszył
się Jeff, podchodząc bliżej Slendiego. – kto z naszej gildii popaprańców
wygląda na tyle normalnie, aby wyjść do ludzi? Eyeless bez oczu? Jack z rurką
zamiast nosa? Ja bez powiek? Ty bez twarzy?
- „Tobby ją zaprowadzi”
Wtem drzwi otworzyły się z łomotem, a w przejściu stanął wspomniany
wcześniej Tobby.
- Czy ktoś wzywał Tobbyego?
-„Zaprowadzisz Sally do Sacred
Heart i dopilnujesz, aby ją przyjęli, dobrze?” – zakomunikował Slenderman
zniżając się do wzrostu Tobbyego.
- Na Tobbyego zawsze można liczyć! Slender się nie zawiedzie… -
usłyszałam rozentuzjazmowany głos nastolatka.
-On zawsze mówi o sobie w trzeciej liczbie…? – spytałam szeptem
Jeffa. Ten jednak, wbijając tępo wzrok w prezentowaną scenerię, minął
wszystkich i wychodząc, burknął jedynie:
- Banda pojebańców.
Przeniosłam zaniepokojony wzrok na Slendera.
- „Nie przejmuj się nim. Odkąd
dotarła do niego informacja o tym, że Liu żyje, nie myśli o niczym innym niż o
tym by go odzyskać. Wstań powoli i popraw swój wygląd, musisz jakoś wyglądać w
tym szpitalu.”
Wstałam na chwiejne nogi, próbując załagodzić zawroty głowy.
Chwyciłam w rękę telefon i przejrzałam się w jego ekranie. Podkrążone, jasne
oczy nijak współgrały z niezdrowo bladą, lekko sinawą cerą oraz pokudłaczonymi,
czarnymi lokami. Przeczesałam je niedbale palcami stwierdzając, że nic więcej
nie zrobię. Kosmetyczka została w hotelu, a tam wrócić mi nie pozwolono.
- Jest problem… nie mam przy sobie żadnych dokumentów – zauważyłam ze
słusznością.
- To nic, Tobby zaprowadzi najpierw panienkę do hotelu, a dopiero
później do Sacred Heart – zaoponował niemal od razu Ticci. Spojrzałam na
Slendiego oczekując pozwolenia. Ten jedynie skinął głową i powolnym krokiem
ruszyłam do głównego holu.
- Jeff się nie zdenerwuje? -
spytałam, zatrzymując się gwałtownie przed wyjściem z domku. Poczułam jakiś
dziwny respekt i strach przed tym, by zniknąć z tego miejsca pod nieobecność
Woodsa.
- „Lepiej się śpieszcie, póki
go nie ma. Nie przejmuj się nim.”
Tobby chwycił mnie bezkompromisowo za rękę i pociągnął lekko za
sobą. Prowadził mnie przez kilometry leśnych ścieżek i pagórków, co było dla
mnie nie lada wyzwaniem. Z każdą chwilą głowa nabrzmiewała coraz mocniej, zdawało
się, jakby za chwilę miała wybuchnąć z zebranego w niej bólu. Kiedy weszliśmy
na podest z taksówkami na obrzeżach miasta i poznałam już teren, zrobiło mi się
na duszy nieco lżej. Powrót do cywilizacji. Do tej… normalnej cywilizacji.
Normalne, monumentalne galerie. Normalne domki mieszkalne. Normalni, zabiegani
turyści, cieszący się urokami pogodnej Florydy i wcale nie zwracający uwagi na
Tobbyego z podejrzanymi goglami i niecodziennym ubiorze, bo przecież dzieci
mają swoje prawa.
Kiedy dotarliśmy do miejsca, w którym wynajęłam pokój, kazałam
poczekać nastolatkowi na zewnątrz, tak dla bezpieczeństwa. Sama zaś weszłam do
środka, przywitałam się ze zdziwionym portierem i wskoczyłam na górę, by zabrać
swoje wszystkie rzeczy. Zeszłam ponownie w dół i wymeldowałam się wcześniej.
Podziękowałam grzecznie za gościnę po czym wróciłam do Tobbyego. Westchnęłam
ciężko i ostatkami sił, uśmiechnęłam się.
- Panienka niech się nie
martwi, Ticci Tobby zaraz zaprowadzi do szpitala – powiedział wesołym głosem,
odwzajemniając uśmiech. Aż dziwne, że w tak radosnym dziecku siedział
psychopatyczny morderca…
Obecność w Sacred Hearts pozostawiała wiele do życzenia. Czułam
się nieswojo wiedząc, że przed laty
miała tu miejsce tragedia związana z rodziną Woodsów. Zniknięcie pierworodnego,
oskarżenie o to niesłusznie młodszego brata oraz milczenie personelu sprawiało,
że cały ten klimat odczuwałam znacznie silniej od przeciętnego, niczym
nieuświadomionego pacjenta.
- Musi panienka iść do recepcji się zarejestrować. Tobby zaczeka
tutaj, dobrze?
- W porządku – oznajmiłam, odważnym krokiem kierując się do
rejestracji, by załatwić wszelkie formalności.
Trafiłam na drugie piętro, do oddzielnego pokoju, w którym nie było
prócz mnie nikogo innego.
- Będzie miała Pani spokój – uśmiechnęła się pielęgniarka, pomagając
mi się położyć. Przyłożyła mi wierzch dłoni do czoła i ze zmartwieniem
obejrzała moje ręce. – Czy przyjmuje Pani jakieś leki? Krwawienie z nosa i ta
wysypka nie zwiastuje niczego dobrego.
-Nie, nie przyjmuję, ale to trwa już od dłuższego czasu –
stwierdziłam.
- I nigdy nie miała pani przeprowadzanych badań? – Zdziwiła się,
notując wszystko w kartotece.
- Przeważnie zawsze była jedna diagnoza: grypa.
- Za chwilę przyjdzie do pani lekarz. Przeprowadzi badanie krwi i jutro
poinformujemy o wynikach – skwitowała blondynka, posłała mi ciepły uśmiech i
skierowała się do wyjścia.
- Przepraszam – zatrzymałam ją i uniosłam się na łokciach. – czy
pracowała pani tutaj dziewięć lat temu?
Kobieta zatrzymała się, a jej ręka zamarła na klamce od drzwi.
Zapadła grobowa cisza. Widziałam po jej dziwacznym zachowaniu, że coś leży na
rzeczy, jednakże ta szybko się wszystkiego wyparła.
- Przykro mi, ale nie – odpowiedziała beznamiętnie. – Muszę zajrzeć
do innych pacjentów. Proszę wypoczywać.
Na nowo zostałam sama. Ticci Tobby zapewne poszedł o wszystkim
poinformować Slendermana i całą resztę. W tym miejscu wcale nie czułam się
bezpiecznie. Pomimo ludzi, którzy mogliby wezwać policję i uratować mnie z rąk
morderców, wciąż odczuwało się w powietrzu tę tajemnicę, która wstrząsnęła
Sacred Hearts w 2006 roku. Miałam również nieomylne wrażenie, że w istocie –
nawet, gdybym wróciła do Iowa, tajemniczy Dr. W, o którym wszyscy dookoła
milczą, i tak by mnie dopadł w swoje szpony.
Po wszystkich, męczących badaniach krwi, rentgenach, USG i innych,
skomplikowanych zabiegach trwających do samego wieczora, przełożona ostatecznie
się pożegnała informując mnie, że zajrzy do mnie następnego dnia z samego rana,
gdy przyjdzie czas na kontrolę temperatur ciała. Odetchnęłam z ulgą i czując
pod sobą miękkie, cieplutkie łóżko, którego nie musiałam dzielić z irytującym
Jeffreyem, zamknęłam oczy, powoli odpływając w krainę snu. Zanim jednak udało
mi się wyłączyć i maksymalnie odprężyć, ocknął mnie cichy, znajomy już szept.
Uchyliłam jedną powiekę próbując uspokoić szybko bijące serce. Drzwi do pokoju
uchyliły się powoli, a cień postury mężczyzny wślizgnął się do środka,
zamykając dokładnie za sobą białe skrzydło.
- Jak się czujesz? – usłyszałam niski, brutalny głos, który nadal
budził we mnie respekt i przerażenie. Jeff podszedł do łóżka i usiadł na jego
skrawku. Chciałam usiąść, jednak osłabienie organizmu nie pozwoliło mi na to i
runęłam z powrotem na plecy.
- Leż – zaoponował, kierując wzrok na moją twarz.
- Jak tu wszedłeś? – szepnęłam niepokojąco drżącym głosem.
- Slendi zrobił chwilowe zakłócenia w kamerach, więc miałem parę
sekund na przybiegnięcie tu.
- Nie powinno cię tu być. Co, jeżeli ktoś przyjdzie?
- Pielęgniarki poszły już do domu. Została tylko recepcjonistka i
ochroniarz, który śpi za kamerami – zaśmiał się cicho, uśmiechając się jeszcze
szerzej, niż zazwyczaj.
- Lekarze powiedzieli, że to może być coś groźniejszego, niż zwykłe
przeziębienie – westchnęłam ciężko, spodziewając się obruszenia ze strony
Woodsa. Ten jednak westchnął cicho, jakby chciał zgromić wszystkie, negatywne
emocje w sobie.
- To nic, nie myśl na razie o tym. Najpierw musisz wydobrzeć, by
wspólnymi siłami dorwać doktora W.
- Na co ci ja? Chcesz mnie, jako zakładniczkę?
- Wydaje mi się, że jemu nie chodzi o ciebie, więc rola zakładniczki
nie jest potrzebna w tej chorej grze.
- Więc dlaczego ja…?
Jeff westchnął boleśnie i wstał, nerwowo chodząc po pokoju.
- Widzisz, jeżeli moje podejrzenia są słuszne, ten, który cię porwał,
traktuje cię jako narzędzie do kontaktowania się ze mną. On chciał się do mnie
dostać, jednak nie może stanąć ze mną twarzą w twarz z niejasnych przyczyn. Nie
doszedłem jeszcze do tego, dlaczego tak się dzieje, ale on chce mnie zwabić… i
zabić.
- Tak bardzo się boję – szepnęłam cichutko, bardziej do siebie, niż
do towarzysza.
- Ja też – usłyszałam. Momentalnie rozchyliłam powieki i drgnęłam.
- Co ty powiedziałeś?
- Myślisz, że my się nie boimy? – spytał ponurym głosem, stając tyłem
do mojego łóżka. – Całe dzieciństwo się bałem. Liu też.
- Dlaczego właściwie zabiłeś rodziców?
- Z czystej nienawiści. To nieprawda, co czytasz na mój temat w Internecie.
Te popaprane dzieciaki zrobiły ze mnie gwiazdę wyssanych z palca opowiadań, ale
prawda jest taka, że to, jak wyglądam, zawdzięczam mojemu despotycznemu ojcu.
Znęcał się nade mną odkąd się urodziłem, dając tym samym spokój Liu. Nie
pochodzę z normalnej rodziny. Matka udawała, że niczego nie widzi, a ten
skurwiel, jej mąż, gwałcił mnie i bił. Gdy przyniosłem złą ocenę ze szkoły,
gasił na mnie papierosy lub brał świeczkę i oblewał mnie woskiem. Zamykał mnie
w izolatce, z której potajemnie wyciągał mnie Liu. Tylko on wiedział co się
dzieje, tylko on wiedział, co przeżywam. Tylko on mnie rozumiał i kochał z tej
całej, popapranej rodzinki. Gdy skończyłem 13 lat moi rodzice zostali wezwani
do szkoły, ponieważ walnąłem takiemu jednemu z mojej klasy, który wyzywał mnie
od świrów. Uderzyłem go za prawdę, wiesz? Uderzyłem go, bo miał czelność
powiedzieć mi prosto w twarz, że chodzę w gorszych ubraniach, a moi starzy w
ogóle się mną nie interesują. Ojciec się wpienił o to wezwanie i w szale
wściekłości, oblał mnie tym cholernym wybielaczem i podpalił. Był wściekły.
Krzyczał, że same problemy ze mną, że lepiej, jakbym nie żył. Wrzeszczałem o
pomoc, płakałem i w tamtej chwili on wyciął mi ten uśmiech. Kazał mi się
zamknąć i być wreszcie normalnym, uśmiechniętym synem. Moja skóra topiła się
coraz bardziej. Wtedy Liu uratował mi życie. Ugasił mnie, wziął telefon i
pobiegł zadzwonić po policję, ale ten chuj udał się za nim. Cały obolały, niewiele
myśląc, podniosłem nóż, którym wyrządził mi krzywdę. Wiedziałem, że Liu jest w
niebezpieczeństwie. Kiedy wdrapałem się po schodach, do pokoju, zobaczyłem jak
ojciec kopie mojego zwiniętego w kłąb brata. Zaszedłem od tyłu i zbierając w
sobie siły, wbiłem ostrze w plecy tyrana.
Ogarnęła mnie wściekłość. Dźgałem go, raz za razem. Śmiałem się,
tratując jego ciało, członkowałem je z największą rozkoszą. Liu chciał mnie
odciągnąć, płakał i zanosił się. W pewnym momencie pociągnął mnie za rękę zbyt
mocno. Nie potrafiłem tego zatrzymać. Ostrze noża wbiło się w brzuch Liu.
Wyrwałem go z jego ciała, przeraziłem się widząc, jak krwawi. Przeprosiłem go i
wtedy weszła do pokoju matka. Zagarnąłem telefon w kieszeń i zabiłem także i
moją rodzicielkę. Za to, że nigdy nie stanęła po naszej stronie. Za to, że
nigdy nas nie kochała i za to, że odebrała mi dzieciństwo. Zadzwoniłem po
karetkę. W tym samym czasie policja zawiadomiona przez Liu weszła z impetem
do naszego domu i zobaczyła mnie,
zakrwawionego, z nożem w ręku. Wzięli mnie za tego złego, za mordercę. Wyskoczyłem
z okna i uciekłem w głąb lasu. Już nigdy mnie nie znaleźli. Później tylko
doszły mnie słuchy o porwaniu Liu z Sacred Heart i domniemanej jego śmierci.
Chwilę później, media i policja uśmierciły także i mnie. Mordercę własnej
rodziny.
Nie mogłam w to wszystko uwierzyć. Załkałam cicho i zakryłam dłonią
usta.
- Jeffy…
- Później czułem się bezkarny. Zabijałem dla satysfakcji. Czyniłem
ludzi pięknymi. Zbyt dużo smutku na tym świecie, nie sądzisz? – zwrócił się ku
mnie i ponownie usiadł na moim łóżku, tym razem znacznie bliżej mnie. Wytarł
kciukami moje łzy i lekko klepnął w policzek na ocucenie. – Hej, powiedziałem,
że zbyt dużo smutku na tym świecie. Dlaczego robisz mi na złość?
Automatycznie moje kąciki ust powędrowały w górę. Patrzyłam na twarz
Jeffa z takiego bliska, jak nigdy przedtem. Mój wzrok, zamglony przez
gromadzące się łzy, wbiłam w jego puste, zimne oczy i tkwiliśmy w tym głębokim
spojrzeniu większość cichej, mrocznej nocy, nie odczuwając już konieczności
odezwania się do siebie choćby najmniejszym słowem.
Cudne *-* Daj 10 rozdzial bo umre :cc
OdpowiedzUsuńNo no... zaczyna się dziać :) Ciekawi mnie bardzo, kim jest W. :) Pisz dalej! Czekam na 10tkę ;)
OdpowiedzUsuńPisoj dolej lamo! ♥ Ale cudne! Masz talent!
OdpowiedzUsuńTo jest cudowne! Popłakałam się jak Jeff opowiadał o swojej przeszłości :< Pisz szybko 10 rozdział ! :D
OdpowiedzUsuńO borze liściasty, dajesz mi tyle feelsów >< Ale ogólnie historia dobrze napisana, spójna i przyjemnie się ją czyta. Pochwalam i czekam na dalsze rozdziały ^^
OdpowiedzUsuńAw Sara cudne! <3 Najlepszy fragment o naszej gilidii (Wtajemniczeni wiedzą XD) <3 <3 <3 <3 <3
OdpowiedzUsuńO matko...ja tu placzę!!!!
OdpowiedzUsuńBiedny Jeff!!!!!!!
Jesteś artystką!!!! Pisz więcej!!! :-)
XD Rinkashi
... Prawie się popłakałam... Biedny Jeff! Nie dziwie się że coś w końcu w nim pękło... :'(
OdpowiedzUsuńAwww <3
OdpowiedzUsuńKoniec jest super. biedny Jeff a co z spojówkami
OdpowiedzUsuń